Doceniamy w Nowym Jorku smak szybko płynącego czasu. Wiemy jak wypełnione są obowiązkami zwykłe dnie. Rytmy rozrywki i wypoczynku dorównują intensywnością rytmom pracy. Na każdym kroku wyczuwa się szczególną wielkomiejską energię: w przyśpieszonym tempie ulicznego ruchu, nonszalancji ubioru, niedbałej niecierpliwości, w gęstości wydarzeń i praktyce planowania wiele tygodni z góry, by składać kolorowe łamigłówki spotkań, wernisaży, premier, koncertów.
A tu nagle takie zawładnięcie czasu. Bezkres wrażeń, który cię pochłania, przemienia, wsadza na siedem koni, dodaje skrzydeł, unosi ponad zmęczenie. Upłynęło cztery i pół godziny od przezroczystych jak kryształ fraz preludium. Czas zaklęty w napięciu uwagi, jakby w innym wymiarze. Cud nie, że rzecz tak długo trwa, lecz że nic a nic nie nuży.
Lohengrin nie jest całkiem tym, do czego Wagner dążył, chcąc stworzyć Gesamtkunstwerk, „kompletne dzieło sztuki.” Chodziło mu o perfekcyjny splot muzyki instrumentalnej i śpiewu, poezji i prozy, architektury, koloru, ruchu scenicznego - wszystkiego, by osiągnąć pełnię zmysłowych, uczuciowych, intelektualnych i duchowych doznań. Bieżąca inscenizacja pod kierunkiem François Girarda nie osiąga tak perfekcyjnej fuzji, wizualnie malowana raczej ciężką ręką. Trochę brak polotu, ale przynajmniej nic tu się nie kręci na scenie, maszyneria dekoracji nie stęka i co najważniejsze: oka nie nęka nachalność wizji.
Jesteśmy na obrzeżach cywilizacji, w głuszy lasów i cieniach jaskini, może nawet na innej planecie. Nad nami pęknięte niebiańskie sklepienie. Blask księżyca, który krąży niebezpiecznie blisko. Scenografia Tima Yima przywołuje coś ze „Star Wars” czy fantazyjnie kosmicznych obrazów. Schemat kolorów jest monotonnie dosłowny, lecz spójny z duchem utworu: trzy podstawowe barwy, każda związana z jedną z głównych postaci. Czerwień wyznacza wpływy zdradzieckiego Telramunda oraz jego żony, fryzyjskiej czarownicy Ortrud. Zieleń, to kolor mądrego króla Heinricha i jego Heralda. Biel otula Elzę von Brabant, a także przybysza z zaświatów, którego imię i pochodzenie otacza tajemnica. Ruch sceniczny, pod kierunkiem Serge’a Bennathana, jest równie stateczny i ceremonialny.
Wszystko to mało ważne. Pod powłóczystymi szatami, których rękawy od czasu do czasu przemieniają się w nietoperze skrzydła, mocno bije serce. Kryją się wielkie pasje i tęsknoty. Zwycięża muzyka: wspaniale różnorodna, niebywała w bogactwie kontrastów i subtelności niuansów. Jakiś muzykolog, znawca od Wagnera, naliczył się 55 muzycznych motywów i wykreślił skomplikowany rytm powtórzeń: melodyjne frazy związane z poszczególnymi postaciami; motywy zaznaczające abstrakcyjne pojęcia; obecność, przywoływana gdzieś z daleka, „świętego Grala”, która towarzyszy Lohengrinowi. Momentami miałam wrażenie nie, że słucham muzyki opływającej mnie z zewnątrz, lecz że jestem w jej środku, niesiona siłą huraganu lub zanurzona w głębinach oceanu. Jakby spójny dźwięk instrumentów i głosów nie był wynikiem kunsztu człowieka, lecz siłą przyrody. Naturalny jak oddech i bicie serca, jak krążenie gwiazd.
Natchniona to muzyka, i Wagner zadbał, by we wspomnieniach opisać jak nagle poczuł, że nowy utwór musi być o Lohengrinie. Wyskoczył z kąpieli, której zażywał w zdrojach Marienbadu i pognał do biurka. Nie zakończył terapii przypisanej mu przez lekarzy w 1845. Nie zaznał wypoczynku zasłużonego po udanej premierze Tannhäusera i latach harówki jako kapelmistrz drezdeńskiej opery, lecz ślęczał przez kilka tygodni w twórczym maratonie. Spisywał libretto i wersety arii, wyznaczał linie muzycznego układu i instrumentalizacji, naszkicował całość.
A że muzyka brzmi tak przekonywująco, jest zasługą orkiestry pod batutą Yannicka Nézeta-Séguina, chóru wyszkolonego po mistrzowsku przez Donalda Palumbo (130 śpiewaków na scenie w harmonijnym wielogłosie!), oraz doboru solistów. Choć ze specjalnym doborem różnie w tym wypadku było. Bieżący, bardzo udany zestaw wynika po części z sumiennego planowania, lecz po części ze splotu nieprzewidzianych przeciwności.
Nowa inscenizacja Lohengrina przygotowywana była jako współprodukcja Metropolitan Opera i moskiewskiego Teatru Bolshoi, z główną partią sopranową przeznaczoną dla Anny Netrebko. Gwiazda rosyjska, owszem, wcieliła się w Elzę na premierze w Bolshoi: 24 lutego 2022 r. Kilkaset kilometrów na wschód od Moskwy rosyjskie czołgi właśnie wkraczały na tereny Ukrainy. Rozpoczęły się „specjalne manewry", ogłosił Putin, by nieść pomoc "prawdziwym ukraińskim patriotom przeciw wrogim siłom faszystów i zachodnich machinacji”.
Występy w Nowym Jorku otwarcie pro-putinowskiej śpiewaczki zostały zakwestionowane. Kosztowało to Petera Gelba, kierownika administracyjnego Met, słono: $200,000 odszkodowania dla Netrebko za zerwanie kontraktu przez Met. Ponadto milion dolarów na odtworzenie dekoracji i kostiumów, które utknęły w magazynach w Moskwie. Inny solista rosyjski, Evgeny Nikitin, mniej znany i mniej upolityczniony, początkowo ostał się jako Telramund, lecz nie całkiem sprawdził w trudnej roli. Ich zastępcy, sopran Tamara Wilson z Chicago oraz baryton Thomas Hall z Florydy (debiutujący w Met), okazali się świetnymi partnerami dla Günthera Groissböcka (Król Heinrich) i Briana Mulligana (Herald). Z kolei w połowie marca, Rebecca Nash z Melbourne (debiut w Met w Elektrze, w 2022 r.) przejęła niespodziewanie, lecz bardzo udanie rolę Ortrud.
Piotr Beczala jaśnieje w tytułowej roli. Zdobył już sobie międzynarodowe uznanie w czołowych partiach tenorowych amantów: Rodolfo w La Bohème, Lensky w Eugen Oniegin, Loris w Fedora. Przyświadczałam jak potrafił podbić publiczność jako lekkoduszny Książę w Rigoletto. Tutaj wszedł na jeszcze wyższe szczyty, jakby wydoroślał, a głos nabrał mocy. Jego Lohengrin tchnie wielkim spokojem. Kiedy zjawia się w miotanej niepewnościami brabandzkiej krainie nie dziwi, że wszyscy słuchają go z uwagą. Ufamy słowom wyśpiewywanym ze swobodą i siłą wewnętrznych racji. Jest w służbie Boga, którego imię wiernie zachowuje w duszy. Przekazuje znak boskiej opieki.
Opowieść, którą Wagner wije jest stosunkowo prosta i w pewnym sensie dobrze znana. Wpisuje się w archetyp konfliktu między siłami zła i dobra: zagrożenie z zewnątrz; wewnętrzne konflikty i intrygi; sprzeczności ludzkich pragnień i pasji; gość z daleka, zwiastun naprawy krzywd i sprawiedliwości. Łuk dramatycznych wypadków rozpoczyna przybycie do Brabancji króla Heinricha, który wzywa do wspólnego frontu obrony przeciw najeźdźcom ze wschodu. Pradawnym obyczajem król zasiada pod drzewem, by wysłuchać skarg i osądzić winy, zanim rycerze wyruszą do walki. Hrabia Friedrich von Telramund przedstawia swoją sprawę: oskarża księżniczkę Elzę o kłamstwa i zdradę. Jej brat Gottfried nagle zaginął. Telramund przekonuje zebranych, że dziewczyna dopuściła się bratobójstwa, by zawładnąć tronem. Straszne to słowa. Król i lud dopominają się odpowiedzi. Elza nie będzie się bronić. Opowiada tylko o swoim śnie, gdzie pojawił jej się rycerz w jaśniejącej zbroi. Głos miał anielski. Dotyk jego dłoni ukoił jej serce.
Sen Elzy okazuje się profetyczny, bo oto zbliża się pojazd ciągnięty przez łabędzia i wstępuje między lud tajemniczy przybysz. Z kolei on zarzuca kłamstwo Telramundowi i obnaża jego żądzę władzy. Telramund przypomina królowi jak sprawdził się walcząc dzielnie przy jego boku. Zwraca do ludu, by przyświadczył jego walecznym czynom. Król Heinrich, ważąc słowa jednego przeciw drugiemu, wstrzymuje się od wyroku: niechaj Bóg zdecyduje o słuszności sprawy. Telramund i przybysz mają zmierzyć się w pojedynku. W pięknie zaaranżowanej scenie, gdzie tylko Telramund walczy z bronią w ręku, wygrywa przybysz, gołą ręką rozbrajając oskarżyciela. Pozostawia Telramunda przy życiu, dając mu szansę odpokutowania za fałszywe świadectwo.
Uwaga przesuwa się ku Elzie i obietnicy miłości jaka może ją połączyć z przybyszem, ale tylko pod warunkiem uszanowania tajemnicy. Przybysz nie może wyjawić swego pochodzenia. Elzie nie wolno pytać go o jego imię. Elza chętnie składa przysięgę, pewna, że kochać będzie zawsze i bez wahań. Ślub się odbywa. Przez moment kraina kąpie się w blasku szczęśliwości. Jednak siły zła nie spoczną. Ortrud, w jednej osobie Lady Macbeth i wiedźma, odprawia ciemne czary. Wzywa imiona dawnych bogów. Sączy truciznę: rozjusza zawiść Telramunda, przecież tron jemu się należy. W sercu Elzy roziskrza ciekawość i sieje zwątpienie.
Możemy przewidzieć jak dalej potoczą się wypadki. Duma i chęć władzy pchnie Telramunda do próby zabójstwa. Elza podda się nieufności. Geniusz Wagnera leży w tym, że ten wyrazisty łuk nie zamyka się w dynamice determinizmu. Widzimy społeczność na progu przemiany, jak Janus z podwójnym obliczem zwróconym ku przeszłości i przyszłości jednocześnie. Zbiorowy los jednak nie rozmywa konieczności indywidualnych wyborów i odpowiedzialności. Błyska tu szekspirowska wizja człowieka na skrzyżowaniu zła i dobra. Słychać echo słów Goethego, że zło – wbrew samemu sobie – podważa w działaniu własną moc. Bogactwo muzyczne otwiera możliwości różnych interpretacji. Nawet niby prosta i jasna odpowiedź: „Jestem synem Percivala, na imię mam Lohengrin”, na zakazane pytanie o tożsamość, skrywa w sobie głębsze tajemnice.
Nie wiadomo, dlaczego Lohengrin pojawił się w Brabancji. Może przyciągnęła go pustka, jak siła grawitacji, po zniknięciu młodego Gotfrieda, którego Ortrud zamieniła w łabędzia. Może przywołał go żal siostry po utracie brata, czy jej krzywda oskarżonej o okrutny czyn. Może stworzyła go jej dziecinna jeszcze fantazja, że jaśniejący rycerz wszystkie niesprawiedliwości może naprawić.
I nie wiadomo, dlaczego Gotfried powrócił do Brabancji. Może Lohengrin wymodlił jego powrót, przebaczając Elzie złamanie przysięgi. Może wyznanie Ortrud, wykrzyczane w poczuciu zwycięstwa, wyzwoliło Gotfrieda z zaklęcia. A może każde czary tracą kiedyś swoją moc. Każdy sekret zmierza do swego wyjawienia.
Baśniowa opowieść żywi się dawnymi mitami, nabiera mocy przypowieści. Ludzie sami muszą wytyczać swoje losy. Lohengrin odchodzi na odległą górę Montsalval. Powróci do kręgu rycerzy strzegących święty Gral. W Brabancji pozostawi za sobą powiew łabędziego skrzydła. Wspomnienie dobrych słów. Pamięć pięknego śpiewu.
Scena z pierwszego aktu - wejście Elzy (na schodach, w centrum), z lewej Ortrud i Telramund, z prawej King Heinrich
Tamara Wilson (Elsa von Brabant), Günther Groissböck (King Heinrich) i Piotr Beczała (Lohengrin)
Scena zbiorowa - w centrum Brian Mulligan (herald królewski)
Christine Goerke (Ortrud) / Günther Groissböck (King Heinrich) i Piotr Beczała (Lohengrin)
Scena z trzeciego aktu
Zdjęcia Marty Sohl/Met Opera
Richard Wagner (muzyka i libretto), Lohengrin. Dyrygent: Yannick Nézet-Séguin, reżyseria: François Girard, scenografia i kostiumy: Tim Yip, inżynieria światła: David Finn, projekcje video: Peter Flaherty, choreografia: Serge Bennathan, dramaturg: Serge Lamothe. Występują: Piotr Beczała (Lohengrin), Günter Groissböck (King Heinrich), Thomas Hall (Friedrich von Telramund), Brian Mulligan (The King’s Herald), Rebecca Nash (Ortrud), Tamara Wilson (Elsa von Brabant) oraz chór, pod kierunkiem Donalda Palumbo. Premiera 26 lutego, pozostałe przedstawienia w wiosennym sezonie: 28 marca i 1 kwietnia. Metropolitan Opera, Lincoln Center, Midtown Manhattan.
Comments