Co roku, z początkiem lipca pomyślne wiatry przywiewają mnie na krótko do mojego miasta. Wysiadam z autobusu i idę arteriami starego Tarnowa: Ulicą Krakowską, Wałową i Lwowską, a po drodze zaglądam do sień, podwórek i zaułków, żeby sprawdzić, ile tam jeszcze drzemie snów mojego dzieciństwa.
Moje miasto co roku zaskakuje nowościami: a to podświetlana fontanna, a to nowy skwerek. Mnożą się kawiarniane ogródki, butiki i pomniki, odkrywam nową kostkę na placach, a przede wszystkim odświeżone fasady austriackich kamienic, każda w innym, pastelowym odcieniu. Miasto jest schludne i pełne kolorów.
Nie tak wyglądał Tarnów na fotografiach Bronisława Wiatra. Choć w tamtych czasach miasto tkwiło w szarości peerelu, w jego wszystkich odcieniach kurzu i zaniedbania, czarno-białe fotografie pana Bronka, starannie wykadrowane, mają w sobie „coś”, co wymyka się tej monotonnej szarzyźnie. Chciałam zabrać ze sobą kawałek jego miasta, więc kiedyś na moją prośbę wywołał i podarował mi kilkanaście zdjęć, które wybrał z kolekcji klisz składowanych w piwnicy jego domu. Domyślam się, że wyszukał te fotografie, które uważał za dobre i z których był szczególnie zadowolony.
Zdjęcia przedstawiają ulice Tarnowa po których chodziliśmy od dziecka. Jest to Tarnów przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy miasto praktycznie niezmienione od przed wojny znikało powoli, na naszych oczach. Drewniane dworki, kiedyś zbudowane na granicy miasta, traciły najpierw swoje ogródki. Potem, wciśnięte i uduszone przez rosnące wokół nich bloki, były rozbierane, skoro i tak toczyły je robaki, rozkładała wilgoć i czas. Domy pod strzechą dostawały nowe dachy z papy, lecz były to naprawy tylko na chwilę. Wkrótce, na ich miejscu wyrastały pudlaste domy z betonu. Pan Bronek zdążył te stare budowle ocalić jednym naciśnięciem obiektywu.
Chociaż mógł robić zdjęcia kolorowe, pozostał wierny czarnobiałej fotografii, przekonany o wyższości artystycznej bieli i czerni nad kolorami tęczy. Fotografii uczył się sam. Zawsze szukał takiego ujęcia, żeby fotografia opowiadała tylko o jednym podmiocie, według przykazu: Zanim naciśniesz na guzik, zobacz i zastanów się, co zobaczyłeś, co widzisz i co ma na zdjęciu pozostać. Ma to być tylko jedna rzecz, nie staraj się nigdy pokazać za dużo na raz.
Opowiadać o panu Bronku, to jak wymyślać baśń, gdzie wszystko kończy się dobrze albo jak skleić witrażyk przedstawiający dobrotliwego świątka. Bo ciepło się robi na sercu, gdy wspomina się pana Bronka, a szczególnie towarzyskie biesiady, kiedy opowiadał kawały do późna. W czasach Polski Ludowej dowcipy były nieodłączną częścią każdej towarzyskiej biesiady i dzieliły się na wiele kategorii. Były dowcipy o milicjantach, o przywódcach, i o Żydach, o księżach, o zakonnicach i o góralach; i wiele innych. Jeden z nich utkwił mi w pamięci, ponieważ ani rusz nie mogłam zrozumieć, o co w tym dowcipie chodziło:
„Wraca Jasiek przez wieś po robocie, a tu słyszy lament. Patrzy, a przed chałupą, gdzie chłopy wymieniali gonty, zbiegowisko. Stoją baby, siedzą chłopy, a jeden trzyma się za głowę i zawodzi:
- Oj, nie ma Franusia, nie ma!
- A co się stało? – pyta Jasiek.
- Tak se spokojnie pracował i młotkiem walił se w gonty, aż się walną w palec.
- I co, od palca umarł?
- No nie, ale tak kwicol i kwicol, cośmy go dóbili!”
Pan Bronek kończy dowcip krótkim chichotem, a potem zaraz znika z jego twarzy szelmowski uśmiech, ociera ręką usta i zaczyna od nowa: „Lecą samolotem Gomułka, Chruszczow i Castro…” itd. Opowiadać mógł bez końca. Miał w swoim repertuarze anegdotki i przygody z własnego życiorysu. Ale wszystkie były w kategorii light, czyli rozweselające.
„Raz wzięli mnie na wsi za szpiega. Pojechałem tam służbowo i przy okazji chodziłem po wsi i okolicy, obwieszony sprzętem fotograficznym. Nagle zorientowałem się, że coś jakby mnie śledzą. Co się odwrócę, to chłopak, ten co za mną idzie, w panice wskakuje w krzaki, a dalej ucieka kulejąc z rozbitym kolanem. Potem chodzę po miedzach a tu co chwila mija mnie jakiś bąk na rowerze, a potem znika i mija mnie inny. Tak mnie sobie nawzajem przekazywali. Dowiedziałem się w końcu, że ktoś rozgłosił, że we wsi jest szpieg i że trzeba go mieć na oku, zanim przyjedzie milicja, żeby go aresztować…”
Urodził się przed wojną, w podtarnowskiej wsi, gdzie bieda aż piszczała, i tam, w chacie pod strzechą spędził dzieciństwo pasąc krowy i uganiając się z chłopakami po łąkach i zagajnikach. Z tamtych lat została mu miłość do drzew. Pozostawił liczne ich portrety. Wypowiadał się z szacunkiem o królu drzew, Dębie, i zostawił sporo zdjęć drzew mocarnych, imponujących mu swoją długowiecznością. Często fotografował także wierzby przydrożne, które królowały przy rozstajnych drogach lub wyznaczały bieg polnym drogom. A że wierzby, jak wiadomo, są przytuliskiem dla czarownic, wyszukiwał starą i pustą już w środku, i stojąc przy takiej wielkiej dziupli zdarzało mu się postraszyć dzieciaka, że zaraz wypadnie z niej Baba Jaga. Wierzby lubią wyrastać nad wiejskimi stawami. Staw w okolicy jego rodzinnej wsi, dzięki jego opowieściom o północy zamieniał się w roztańczoną karczmę, gdzie hulały diabły i potępione dusze. O świtaniu wszystko zapadało się pod ziemię i wraz ze słońcem nic już nie było prócz spokojnej tafli wody.
W panteonie jego czarno-białych fotografii drzemią drewniane kościołki w otoczeniu zagajników. Kościołek Najświętszej Marii Panny na Burku i kościołek obok potoku Wątok w Tarnowie, a także te dalsze, na drodze rowerowych wycieczek pana Bronka, jak kościołek we wsi Zabawa, ten z wielkimi „sobotami” czyli podcieniami jak rozpostarte skrzydła kwoki. W podcieniach znajdowali schronienie w nocy z soboty na niedzielę, w oczekiwaniu na mszę świętą, mieszkańcy odległych wiosek. W niedzielny poranek wkładali na bose nogi buty i przekraczali progi drewnianej świątyni, królestwa barokowych aniołów i powykręcanych świętych.
Drewniane kościołki wciąż stoją i nadal służą, ale nie ma już śladu po pokracznych domach z wielkim dachami, gdzie gnieździła się miejska biedota. Przeminęli też ludzie, którzy w nich mieszkali. Choćby ta przekupka z Burku, handlująca paroma marchewkami, ubrana obowiązkowo w chustkę na głowie, spódnicę i zapaskę, w cholewach, jakby pora roku była zawsze deszczowa. Wiejska kobieta, której życie podlegało żelaznym prawom jej kondycji: wstawała przed świtem, myła krowom wymiona i doiła mleko. Karmiła kury i świnie, jadła żur, a potem szła do miasta sprzedać masło i jajka, kupić też coś od innych, odsprzedać drożej i tak zarobić parę groszy.
Tylko mit opiera się próbie czasu. Każde zdjęcie pana Bronka opowiada osobną historię, gdzie przeszłość i chwila teraźniejsza zlewają się w jeden, zastygły obraz, ikonę minionych dni.
Piszę teraz „pan Bronek”, jak go wszyscy znajomi nazywali. Ja byłam za smarkata, żeby go tak nazywać. Byłam przyjaciółką jego córki. Dla moich rodziców, siostry i dla mnie to był „pan Wiatr”, co mi dzisiaj szczególnie zwiewnie brzmi.
Bronisław Wiatr,
tarnowski fotograf, 1928 - 2019
Comments