top of page
Writer's pictureJanusz Durlik

Syk otwieranej puszki tenisowej



Pasjonatem sportu byłem chyba od zawsze. Nie do końca zdaję sobie sprawę ze źródeł tej pasji. Na pewno nie przejąłem jej od rodziców. Byłem późnym dzieckiem, urodzonym w końcu lat 50-tych, w pokoleniu wyżu demograficznego. Rodzice przeżyli wojnę i okupację w Warszawie. Ojciec walczył w kampanii wrześniowej i powstaniu. Należeli do pracowitych, skromnych ludzi starających się zapewnić jak najlepsze warunki życia i edukacji mnie i 7 lat starszej siostrze. Sport, nawet w formie rekreacji, właściwie nie istniał w ich życiu. Ojciec był patriotycznym kibicem, ale w porównaniu ze mną raczej umiarkowanym.


Nie wyróżniałem się szczególnymi warunkami fizycznymi. Drobny, chorowity i niewysoki (do liceum) nie miałem, jak to się teraz mówi, wybitnych cech motorycznych.


W dużych liczebnie klasach podstawówki na Żoliborzu cieszyłem się, gdy wybierano mnie do klasowej drużyny piłkarskiej. Ale najważniejszym stadionem mojego dzieciństwa było podwórko przedwojennej kamienicy przy ulicy Słowackiego. Duże, ponad 100 metrów długości, z dwoma bramami i kilkoma garażami na początku i na końcu. Zadrzewione, trochę dzikie. Na nim spędzało się właściwie cały czas od powrotu ze szkoły do zmroku. W zależności od potrzeb, zamieniało się w wielofunkcyjny obiekt sportowy, adoptowalny do różnych dyscyplin: trzepak służył jako sprzęt gimnastyczny, bramy i garaże stawały się bramkami, pryzma piachu z remontu wraz z 3 kijkami skocznią w wzwyż, metalowe koło przytwierdzone do drzewa umożliwiało grę w kosza. Prosty i zamknięty odcinek chodnika stawał się bieżnią i torem kolarskim. Podwórko było wielopokoleniową wspólnotą, gdzie bawiły się dzieci, nastolatki i dryblasy z liceum. Wiadomości sportowe czerpało się z radia i gazet. Telewizor w latach 60- tych był rzadkością. W domu czytałem „Sztandar Młodych” (kupowany dla siostry) i „Życie Warszawy” rodziców, czasem ze skromnych oszczędności pozwalałem sobie na „Przegląd Sportowy”.


Herosami wyobraźni, prawdziwymi bohaterami byli wielokrotni medaliści olimpijscy: Waldemar Baszanowski, Jerzy Pawłowski, Jurek Kulej, Irena Szewińska. Pierwszym prawdziwym idolem stał się dla mnie Andrzej Badeński - 400-stu metrowiec, kończący też naszą sztafetę. Początek lata wiązał się oczywiście z kolarskim świętem Wyścigu Pokoju. Jego odbiciem na podwórku stawała się gra w kapsle obciążone plasteliną i pstrykane po wytyczonych kredą krawężnikach. Czasem wierzch kapsli zdobiły małe flagi narodowe uczestników, wycięte z gazet. Nikt nie grał z godłem Związku Radzieckiego czy NRD. Wszyscy chcieli być Szurkowskim i Szozdą.


Sport był czysty i wymierny.


Piłka nożna to Legia i Górnik, reprezentacja kraju grała słabo. Dużą popularnością cieszyły się mecze międzypaństwowe lekkoatletyczne i bokserskie. W tych ostatnich często rozstrzygała ostatnia walka, w wadze ciężkiej. Malutki, ale niezwykle waleczny Lucjan Trela musiał nurkować pod pachami olbrzymów.


Na początku lat 70-tych „otarłem się” o sport klubowy. Zauważyłem, że dobrze sobie radzę w dyscyplinach opartych na koordynacji ręka- oko. Spędziłem kilka miesięcy w sekcji szermierczej RKS Marymont, a potem w Spójni Warszawa grając w ping-pong. Było biednie, dramatycznie brakowało sprzętu zwłaszcza dla najmłodszych, ale najważniejsze, że w klubach spotykałem mistrzów Polski i olimpijczyków.


W 1974 w sposób trwały zakochałem się w tenisie ziemnym. Jako kibic czytałem, słuchałem i oglądałem wszystko, co było na ten temat dostępne. W pamięci odkładały się niezliczone wyniki meczów, w bibliotece gromadziłem książki i wycinane z gazet artykuły i wywiady. Zaczynająca się wielka kariera Wojtka Fibaka połączyła pasję kibica i zawodnika amatora.


Trudną praktykę najpierw na ściance, a potem na korcie zacząłem z kupioną przez tatę w delegacji służbowej w Moskwie drewnianą rakietą. Z pespektywy czasu to był koszmar sprzętowy, podróbka Slazingera. Za ciężka i z za grubą rączką, ale dawało się grać. Obarczam ją i brak trenera (nawet nie śmiałem zgłosić takiej fanaberii rodzicom) za wszystkie swoje złe nawyki. Okazało się, że mam do tej gry pewien talent.


Tenis kojarzył się z Zachodem, elegancją, dżentelmenerią, jednym słowem klasą. Jak zaczynałem, stroje graczy w większości były czysto białe. Dyscyplina należała do sportów elitarnych, więc w jakimś sensie była „antysocjalistyczna”. Pierwszy globalny idol – celebryta, starszy ode mnie o kilka lat, Bjӧrn Borg wyglądał jak hippis, z długimi włosami i opaską.


Co jeszcze urzekało mnie w tej grze? Jest jednocześnie fizyczna i techniczna, ale bardzo ważny jest aspekt psychologiczny. Prowadzisz wyraźnie w meczu, nagle uciekają ci dwa punkty, usztywniasz się, zaczynasz kombinować, łapiesz jak to się mówi w żargonie „hebla” w ręku. Przeciwnik rośnie, podnosi się, przegrywasz i wściekły na siebie wracasz do domu. Czasem, bardzo rzadko jest przeciwnie, masz swój dzień, wszystko ci wychodzi, wpadasz w jakiś rodzaj transu i – oto niespodziewanie wygrywasz z zapisanym do turnieju amatorskiego trenerem. Trudne były turnieje na Dolnej Spójni trwające cały sezon. W recepcji wisiała wielka tablica z wynikami prowadzona przez Grubego Witka. Kilkadziesiąt osób z całej Warszawy – starzy i młodzi, zaawansowani i początkujący. Pytanie przy powitaniu: „O, widzę, że wygrałeś z B.”, „Jak to się stało, że przegrałeś z G.?”


Z rzadka wielki tenisowy świat docierał do Warszawy, głównie za sprawą Pucharu Davisa. Naszej drużynie z Fibakiem, Nowickim i Niedźwieckim czasem udawało się pokonać na kortach Legii teoretycznie lepsze drużyny Niemiec czy Włoch.


Lata „gierkowskie” były otwarciem na świat i bardzo dobrym okresem polskiego sportu. Drużyna piłkarska trenera Górskiego na mundialu w Niemczech zajęła 3 miejsce, siatkarze Wagnera byli ewenementem na skalę światową.


Przybywało kortów, Polsport zaczął produkować rakiety.


Z wyjazdu studenckiego do Monachium przewiozłem sobie metalowego „Heada”, takiego jakim grał Fibak. Na całym roku socjologii grały w tenisa tylko 2 osoby: ja i Robert Kostrzewa - jeszcze przed emigracją do NYC.


Karnawał Solidarności skończył się brutalnym stanem wojennym. Zaczął się czas szary, ponury pozbawiony nadziei. Sport dawał rodzaj odskoczni. Pamiętam jak nieżyjący już pisarz Maciek Malicki powiedział mi, że jak nie będzie już innych transmisji sportowych to będzie oglądał nawet… zawody szybowcowe.


Asfaltowe boisko mojego byłego liceum Lelewela w niedzielne przedpołudnia stawało się terenem zaciętych meczów, w których uczestniczyli też ukrywający się działacze opozycji, szefowie oficyny „Nowej”, czy autorzy podziemnego „Tygodnika Mazowsze”. Zaczęło się skromnie od spotkania drużyny starszego kolegi ze studiów i z opozycji Rafała Zakrzewskiego i mojej klasowej, licealnej drużyny piłkarskiej. Z czasem spotykało się nawet kilkadziesiąt osób. Gra mieszała się z wymianą informacji o aresztowaniach i przekazywaniem ”bibuły”.


W tenisa grałem tylko w ciepłe miesiące; jedyna hala Mery na Ochocie w zimie dostępna była dla nielicznych.


Przełom 1989 i rodzący się kapitalizm zmienił sport profesjonalny i amatorski. Kluby sportowe przeżywały kłopoty związane z brakiem finansowania ze strony państwa bądź samorządów i miały trudności ze znalezieniem sponsorów. Warszawski rynek tenisowy rozszerzył się o komercyjnych dzierżawców i budowniczych kortów. Pojawiły się pokrywy balonowe, sezon trwał dzięki temu cały rok. W stacjach telewizyjnych można było oglądać transmisje tenisowe z całego świata. Moja mała córka trenująca w szkole tenisowej Mirosława Gintera na początku lat 90-tych pojechała na wycieczkę na turniej wielkoszlemowy do Paryża, na żywo oglądała ówczesne gwiazdy! Dla mojego pokolenia to było niewyobrażalne!


Wreszcie zrobiło się normalnie. Syk otwieranej puszki tenisowej nie budzi zazdrości innych graczy.


Rytm mojego roku wyznaczają daty i transmisje 4-ech turniejów Wielkiego Szlema.


Szczególna jest Australian Open. Styczeń w Polsce jest szary, ciemny, depresyjny, a ja w trakcie śniadania oglądam słońce, ciepło, kolory i słyszę dźwięk odbijanej piłki! Mamy też światową „jedynkę” - Igę Świątek i w pierwszej dziesiątce Huberta Hurkacza.


Ale zawsze dla mnie najważniejsze są IGRZYSKA OLIMPIJSKIE. Oglądam niektóre sporty tylko raz na 4 lata (kajakarstwo, szermierkę, wioślarstwo…). Eksperci mówią o 14 medalach dla nas, boję się, że nie będzie tak dobrze…


Mimo transmisji z Paryża, tak jak co tydzień, we wtorek i czwartek pójdę na jogę, w środę zagram z trenerem w tenisa stołowego, a w niedzielę pojadę z rakietą na odnowione korty Hutnika.



Z Michałem Kottem na kortach Hutnika

Na wystawie „Smak olimpijskiego sukcesu” w Muzeum Sportu i Turystyki, Centrum Olimpijskie w Warszawie


Joga na plaży na Sri Lance


 


Janusz Durlik - socjolog, podróżnik, niespełniony sportowiec. Wierzy w instytucje publiczne, współtworzył KSAP (Krajową Szkołę Administracji Publicznej) i organizował Fundację Centrum Badania Opinii Społecznej (CBOS), w której przepracował 28 lat. Mieszka w Warszawie, na Żoliborzu.








 

Oficjalne plakaty Igrzysk VIII Olimpiady, projektu francuskich artystów Jean Droit (po lewej) i Orsi.


100 lat temu w Paryżu” wystawa w Centrum Olimpijskim w Warszawie, ul. Wybrzeże Gdańskie 4; do 30 sierpnia.

Wystawa otwarta 5 lipca przywołuje emocje Igrzysk VIII Olimpijskich, które odbyły się w Paryżu 4 maja - 27 lipca 1924 r. W pierwszych po odzyskaniu niepodległości letnich igrzyskach polscy sportowcy zdobyli dwa medale: Adam Królikiewicz w jeździectwie (brązowy, w konkursie skoków indywidualnych) i zespół w składzie Józef Lange, Jan Łazarski, Tomasz Stankiewicz, Franciszek Szymczyk w kolarskim wyścigu drużynowym na dystansie 4000 m (srebrny).


Major Adam Królikiewicz na „Picadorze”

Reprezentacja Polski w kolarstwie, od lewej: Tomasz Stankiewicz, Jan Łazarski, Franciszek Szymczyk, Józef Lange. Narodowe Archiwum Cyfrowe


Informacja o Igrzyskach XXXIII Olimpiady, Paryż 2024:




Plakat Igrzysk XXXIII Olimpijskich (26 lipca – 11 sierpnia) i Paraolimpijskich (28 sierpnia – 8 września) zaprojektowany jako dyptych przez Ugo Gattoniego, popularnego paryskiego rysownika i karykaturzystę: Wieżę Eiffla otaczają miejsca, gdzie odbywają się igrzyska, m.i. stadion Stade de France, port w Marsylii (konkurencje żeglarskie) i fale Teahupo w Tahiti (rywalizacja surferzystów). Biegają wśród nich „Les Phryges”, czerwone maskotki olimpiady we frygijskich czapeczkach.


14 plakatów zaprojektowanych na XXXIII Olipmiadę przez francuskich i amerykańskich artystów i fotografików: Adam Janes, Clotilde Jiménez, Gilles Elie, Esla & Johanna, Pierre Seinturier, Fanny Michaëlis French oraz Stéphanie Lacombe.


191 views2 comments

Recent Posts

See All

2 Comments


Bardzo fajny tekst , jest klimat, jest podwórko no i trochę historii, poznałam nazwiska i daty i to wszystko bez wysiłku a z przyjemnością. Czekam z niecierpliwością na sprawozdania z kortu🙂

Pozdrawiam

Agnieszka Leznicka👍

Like

Ciepły, prywatny komentarz do otwarcia Olimpiady. Napisane przez pasjonata i obserwatora, widać ciągle aktywnego sportowo. Brawo!

Like
bottom of page