Blair przyleciał w połowie lipca, wcześniej nie mógł zajęty kampanią wyborczą. Powiedział, że wokół hotelu Europejskiego nic się nie zmieniło, te same głowy w witrynie salonu fryzjerskiego, ten sam widok z okna na ten sam nagi plac i tą samą wartę przy grobie nieznanego żołnierza. I taka sama, ja dodałam, piękna letnia pogoda, podczas gdy w Nowym Jorku jak mówisz straszny upał. Tak, przyznał, to prawda, ale w Ameryce są wszystkie klimaty i pogody. From California to Staten Island, zanucił. Miał ładny głos. Baryton liryczny.
—Jeśli nie musi się zmieniać, to niech się nie zmienia — powiedziałam, czując, że zdanie jest bez sensu.
Nie zwiedzaliśmy tym razem kraju. Jeśli nie nocowałam w Warszawie, wychodził po mnie do dworca Śródmieście, kierując się na Pałac Kultury — jego warszawski landmark. Po tygodniu Weronika zabrała nas razem z Tomkiem na Mazury, ściślej do leśniczówki nad jeziorem Nidzkim. Leśniczy był jej dalekim krewnym, miał bohaterską, czyli tajemniczą przeszłość wojenną, po wojnie postanowił zaszyć się w lesie. Wieś przy jeziorze stała się ulubionym miejscem wakacyjnym przyjaciół artystycznych Weroniki, częściowo należących a częściowo nienależących do środowiska. Jechaliśmy niezwykle białym samochodem Weroniki, bocznymi drogami, żeby Blair koniecznie doświadczył urody polskiej drogi, między przykucniętymi wierzbami, wyniosłymi topolami, dzikimi gruszami, kałużami, wozami ze zbożem, okrzykami wio i wiśta. Parę razy samochód stanął, trzeba było popchać (Blair razem z Tomkiem), mijały nas ochlapując furgonetki, ciągniki, rzadziej szybkie wartburgi, naszych aparatczyków, powiedziała Weronka. Uczyła Blaira wymawiać nazwy miasteczek, kryjących ubóstwo zagonami kwiatów, rzeczek, jezior, aż wreszcie Blair po kilku szeptanych próbach zawołał triumfalnie: Puszcza Piska!
Wieś Weroniki wyróżniała się znaczniejszą niż miejscowych gospodarzy liczbą letników, na ogół już właścicieli utrzymanych w wiejskim stylu domków, surowe mebla, ławy, wiązki suszonych ziół wśród dzbanów i makat własnego artystycznego wyrobu. Znałam ich nazwiska, poznawałam twarze aktorów, ale tu obowiązywała dyskrecja, nic na pokaz, nikt do przodu, nie ma kto ranga kto żołnierze, panowie jednakowo w dżinsach, panie — dziewczyny — w kolorowych, ale nie jaskrawych spódnicach, bo tu nic jaskrawego, wspólnie do wody, wspólnie do piłki na zastępującej boisko łączce: jedna harmonijna, homogeniczna rodzina. Wyłamywały się z tego egalitarnego rygoru poniektóre nianie (osoby z tzw. ludu odnoszą się na ogół lekceważąco do idei egalitaryzmu), zaznaczające swój status pozycją rodzica oddanej im pod opiekę pociechy; przykładowo, niania Jasia Holoubka. Status Blaira, w braku odpowiednich informacji wnioskowany z jego wyglądu i akcesoriów, angielskie fajki, zapalniczka zippo, nie mógł mieć w takim anty-snobistycznym układzie najmniejszego znaczenia. Jeśli powszechnie lubiana Weronika przywoziła sobie jakichś zagraniczników, było to wybaczane jako jej kaprys, jeden z jej niewinnych ekscentryzmów, ale nie zobowiązywało do okazywania zagranicznikowi szczególnej uwagi. Jeszcze Francuz, Holender, ale żeby Amerykanin mamił tu nas swoimi dolarami... Po tym co nam zrobili w Jałcie… Blair (krew szkocka) nie miał zamiaru nikogo mamić dolarami ani bronić Jałty, na nic nie narzekał, ani na ciasne łóżko ani konieczność spacerów do wygódki, zamiast prysznica w łazience co rano wypływał na środek jeziora, ciągnął wiadro ze studni, pomagał leśniczemu w stajni przy klaczy ze źrebakiem (znał się na tym) — nie dostrzegał, a i nie mógłby zrozumieć, objawów ostracyzmu. Nie dostrzegł, że znakomity krytyk literacki, tłumacz tylko co wydanych rosyjskich symbolistów i akmeistów, nie chciał podać temu mister-twister ręki. Kulturą masową, przypomniał obecnym, rządzi pieniądz. Ktoś wtrącił, a gdzie nie rządzi… Weronika go wobec mnie usprawiedliwiała, że perfekcjonista chciał uniknąć nagłej próby swojej niepewnej angielszczyzny. Ale ja wierzyłam, że miał swoje racje. Czytałam ostatnio także nowo u nas wydaną powieść Scotta Fitzgeralda Wielki Gatsby i dawniejszą Amerykańską tragedię Teodora Dreisera, bardzo tam ponure obrazy Ameryki. Z drugiej strony, literatura na ogół skupia się na ponurych obrazach. Z wyjątkiem krótkiego u nas okresu socrealizmu.
Byłoby jednak grubą i niesprawiedliwą przesadą twierdzenie, że widok pana Blaira kojarzył się całej społeczności mieszkańców magicznej woski z Jałtą albo kontrastami klasowymi w cieniu nowojorskich drapaczy chmur. Nie można też powiedzieć, żeby podczas długich wieczorów przy bigosie z młodej kapusty i domowych nalewkach nie były żywo poruszane tematy polityczne. To nie jest w Polsce możliwe. Ton był inny niż rok wcześniej w oskarżycielskim monologu Weroniki w Hotelu Europejskim, dominowały nuty optymistyczne. Nastąpiła bowiem zmiana w kierownictwie władz partyjnych na bardziej w ocenie intelektualnych elit liberalną, bardziej też otwartą na Zachód: niech nam Zachód, we własnym interesie (mniejsze wydatki na zimną wojnę), pomoże. No i akurat jest tu na jeziorach człowiek ze stolicy Zachodniego Świata, podobno działa w polityce, warto pogadać. W innej wiosce, po drugiej stronie jeziora, miał chałupę (lubił podkreślać swoje wiejskie pochodzenie) redaktor naczelny poczytnego liberalnego czasopisma i tam któregoś wieczoru zostaliśmy zaproszeni. Zawdzięczaliśmy zaproszenie nowemu wybrankowi serca Weroniki, przystojnemu brunetowi, autorowi felietonów, które ze względu na ich cięty humor cieszyły się dużą popularnością wśród czytelników, choć trudno było porównać tę gazetową popularność ze sławą ukochanej przez cały naród poetki. Miał piękne imię Dariusz, ale Weronika nazywała go, nie pytaj czemu, Felusiem i Feluś się w tym ścisłym gronie przyjął.
Chałupa Redaktora była nowocześnie wyposażona, co znalazło uznanie nieco już znużonego spacerami do wychodka Amerykańca. Gospodarz częstował czym chata bogata, ryby z własnej wędzarni, ogórki małosolne z beczułki, wódki z lodu, ale zaraz po pierwszym toaście, zdrowie gości, wygłosił pochwałę dobrej w kraju zmiany, naprawy błędów. Blair też liberał, choć z innej beczki, słuchał uważnie, zadał kilka pytań. Redaktor mówił dobrze po angielsku (bywał w USA), odpowiadał na pytania rzeczowo, z pewnością osoby nawykłej do zwycięstw w potyczkach słownych z partyjnymi przeciwnikami. Inni goście włączyli się do rozmowy, podzielając każdy w swoim stylu optymizm Redaktora. Będzie lepiej, naprawimy, już jest lepiej, socjalizm z ludzką twarzą, minimum cenzury, zaopatrzenie rynku w banany, filmy Godarda, przyjadą Beatelsi, rusza produkcja polskich fiatów… Redaktor zwrócił się do mnie: a jakie jest pani zdanie? Moje? Raczej moich przyjaciół socjologów, kosmetyka… Mocny łyk zimnej wódki:
—Nie będzie, nie może być lepiej. Z kiszonego ogórka nie zrobi się świeży — przyplątało mi się à propos małosolnych stare powiedzonko.
Weronika wstała od stołu, podniosła dopełniony kieliszek:
—Zdrowie astronautów!
Ktoś podchwycił: zawsze aktualne.
W dzień przed odlotem Blaira złożyłam podanie o paszport do USA. Pojechaliśmy razem do urzędu paszportowego w Pruszkowie, z Pruszkowa do Brwinowa na pożegnalną kolację z mamą. Leciał z przesiadką w Wiedniu, gdzie miał misję odnalezienia w obozowisku dla uchodźców moich znajomych z Radia — byliśmy u nich podczas jego pierwszej wizyty w Polsce — Zygmunta i Marię Czerniakowskich. Znalazł w jakimś ogromnym obozowisku, pomógł, mając bilety mogli już nie czekając miesiącami polecieć do Kanady. (Nieźle się urządzili w Toronto, on inżynier, ona, poliglotka, dostała pracę w bibliotece. Ale powaliła go wada serca. Zmarł w szpitalu, Marysia tej samej nocy popełniła samobójstwo, alkohol i proszki. Po przeżyciu cudem wojny, ona w Auschwitzu, Zygmunt w fabryce Schindlera, obiecali sobie, że nigdy się nie rozstaną.)
Ja długo czekałam na paszport. Wpierw dostałam odmowę, z notatką, żeby ponownie złożyć podanie, uzasadnić. Złożyłam z dodatkiem oficjalnego oświadczenia o zaręczynach z obywatelem USA. Z Pałacu Mostowskich zadzwonił telefon, zaproszenie na spotkanie z funkcjonariuszem prowadzącym sprawę. W prawie bezludnym o tej porze lokalu kawiarni „Nowy Świat” funkcjonariusz był łatwo rozpoznawalny, on miał moje załączone do podania zdjęcie. Wstał, podsunął krzesło i poczęstował papierosem marki Camel, pstryknął zapalniczką. Bez wstępnych ceregieli, przedstawił się jako partyzant, który podczas wojny walczył w Batalionach Chłopskich na kielecczyźnie — pokazał mi odcisk karabinu w otwartej dłoni — i zaapelował do moich, w co nie wątpił, uczuć patriotycznych. W Nowym Jorku jest teraz wielu emigrantów z kraju, powiedział, na przykład Żydów, niech pani się zorientuje, co mówią, czy nie szkalują Polski, a my się z panią skontaktujemy.
—I pan to proponuje absolwentce (tuż obok) Uniwersytetu Warszawskiego! — odpowiadam, tracąc nadzieję, że kiedykolwiek zobaczę Nowy Jork.
—Zdziwiłaby się Pani ilu my mamy absolwentów Uniwersytetu Warszawskiego oraz innych uniwersytetów w naszych kartotekach.
Powtórzyłam Weronice tę kawiarnianą rozmowę — nie zdziwiła się. Loteria. Dwa tygodnie później przyszło pismo, że paszport jest, do odebrania w Pruszkowie. Byłam nieomal pewna, że Weronika zwróciła się do Redaktora o interwencję. Pojechałam razem z Tomkiem. Za drzwiami urzędu, na dworze złota polska jesień, zajrzałam po coś do torebki, paszport upadł na chodnik. Tomek podniósł: mamo, lepiej żebyś nie zgubiła!
W wigilię odjazdu wyszłam sama z domu, żeby pożegnać się, myśląc przesadnie o Wergiliuszu uciekającym z Troi, z Brwinowem. Ulicą Konopnickiej, gdzie podczas okupacji siostry urszulanki prowadziły sierociniec (była w nim przez rok, źle wspominała Elżbieta Czyżewska), do stacji kolejowej skąd przez tyle lat codziennie dojeżdżałam na uniwersytet a później do pracy, zimą marzłam na peronie czekając na spóźniony pociąg. Za torami po lewej stronie „Kino Wiosna”, gdzie zaraz po wojnie zobaczyłam swój pierwszy film: amerykański, pod tytułem Było ich dziewięciu, o dziewięciu żołnierzach, którzy wszyscy zginęli walcząc z Japończykami. I rynek. Mijam drogerię Rogińskich i piekarnię Bonieckich — nazwy utrwalone w pamięci brwinowian, bo oba sklepy upaństwowione — z7atrzymuję się przed plebanią. Gospodyni bohaterskiej pamięci księdza Franciszka Kawieckiego hodowała w ogródku wysokie malwy, teraz są zwykłe jesienne kwiatki, cisza. Zaglądam na chwilę do kościoła, po porannym nabożeństwie już tylko kilka ponadczasowych babinek, pamiętny (znudzonym mszą dzieciom) w każdym szczególe ołtarz z obrazem św. Floriana patrona strażaków, nad amboną złocone rokokowe aniołki, chłodna woda święcona w kamiennej kropielnicy. I nagle, na pożegnanie, organy!
Wracam rynkiem wzdłuż przycupniętych do ziemi i jak ziemia brunatnych chałupek, przed wojną zamieszkałych przez żydowską biedotę, później opustoszałe, chyba że jakiś żebrak czy pijaczyna wniósł swój barłóg. Czekają od ponad ćwierć wieku na rozbiórkę. Nie doczekam… Wchodząc na Grodziską, machinalnie podnoszę i wkładam do kieszeni kilka kasztanów. Powinno mi być smutno, moja ziemia, amor terrae, a właściwie nic nie czuję. Ani mnie tu trzyma, ani tam ciągnie. Powie mi po latach jakiś poznany towarzysko psychiatra w Nowym Jorku, że jestem osobą powierzchowną, superficial. Taka się widocznie urodziłam.
Przez pierwszy rok mieszkaliśmy w domu Blaira na Manhattanie. Górna część miała lokatorów, my w dolnej z wyjściem na duży taras, w kwartale ulic miejski ogród nazwany Turtle Bay Garden, nazwa przejęta od indiańskiej, ale oczywiście bez śladu ani Indian ani żółwi. Tomka zachwyciły aż dwie łazienki z ubikacją! Postanowiliśmy jednak przenieść się za miasto. Ja spodziewałam się poczętego w małżeńskim łożu dziecka, Blair chciał z dala od zgiełku pisać od dawna zaplanowaną książkę o zagrożeniach dla amerykańskiej demokracji. Mieszkanie na 48-ej ulicy wynajęła znana mi wcześniej jedynie z ekranu Elżbieta Czyżewska z mężem Davidem Halberstamem. Tomek dostał od niej prezent, wielki rocznicowy tom Pana Tadeusza, z dedykacją: „Kochany Tomciu Paluszku, ta książka, czyli Księga, jest Biblią Polaków na Obczyźnie. Możesz jej na razie nie zrozumieć, ale jak sobie usiądziemy przy kominku na twoje dwunaste Boże Narodzenie w Nowym Świecie to sobie dopiero o tym pogadamy. PS. Nowy Świat jest to TUTAJ czyli AMERYKA, a nie jak dawniej i naturalniej ulica w Warszawie.”
Halberstamowi zgiełk metropolii nie przeszkadzał w pisaniu kolejnych reportażowych bestselerów. I można było odnieść wrażenie, że nie przeszkadzał mu cyganeryjny rozhowor, jaki Elżbieta wprowadziła do przestronnego lokalu, z którego usunęła większość solidnych mebli i półek z książkami, zainstalowała atmosferyczne oświetlenie — tworząc dom szeroko otwarty na przyloty przyjaciół z Warszawy. Jej mały SPATiF, żartowała, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma, i trzeba dołożyć starań. Wiele nie musiała dokładać, goście, plejada gwiazd, chętnie z gościnności korzystali, a to Daniel Olbrychski, a to przyjaciółka od serca Beata Tyszkiewicz, razem grały w filmie Wszystko na sprzedaż, nawet genialny reżyser tego filmu Andrzej Wajda był ze dwa razy, a wymieniam tylko osoby ze szczytu Olimpu. W leniwe letnie popołudnia przechodnie na 48-ej ulicy mogli podziwiać znane widzom światowego kina wspaniałe dekolty siedzących w otwartym oknie Beaty i Elżbiety, być może usłyszeć dźwięk gitary Maryli Rodowicz z akompaniamentem ptactwa z Zatoki Żółwi. Wpadała też Weronika, czasem sama, czasem ze swoim felietonistą Felusiem i wtedy przyjeżdżaliśmy z Blairem do Nowego Jorku, a i oni nas odwiedzali w cichym New Jersey — wielkie święto! Ale Weronika, jak to ona zaraz odfruwała do prawdziwej, jej słowem, Ameryki, do Alabamy i Oklahomy, do Nowego Orleanu, do Chicago, tam, gdzie jazz, albo prerie, albo kochająca ją Polonia. Albo gdzie ją fiołkowe oczy poniosą…
Były to lata, długo nie trwały, zwycięskich szturmów polskich artystów do twierdz amerykańskiej sztuki i kultury, można by powiedzieć boso, ale z ostrogą. Tuż za „Mazowszem” święcił triumfy Teatr Laboratorium Jerzego Grotowskiego, do biur New Yorkera i New York Times’a wdzierali się bez pukania młodzi prosto ze szkoły artyści plastycy, Janusz Kapusta, Rafał Olbiński — i voilà! studenci matematyki Uniwersytetu Warszawskiego robili kokosy podbijając ledwie wykluty rynek cudów komputerowych. Mówili o sobie: wygnani do raju. W salach koncertowych i klubach jazzowych roiło się od naszych muzyków wszystkich pokoleń. Trudniej było, jak zawsze Polakom, w literaturze, ale i tu wzbił się napisany po angielsku Malowany ptak Jerzego Kosińskiego, tyleż ze względu na sensacyjną treść, co zręcznie podsuwaną przez autora zagadkę tożsamości narratora. Najtrudniej aktorom. Nieszczęsny akcent. Nie tylko polski, policzyć na palcach jednej ręki europejskich aktorów i aktorek, którym udało się wejść na amerykańskie ekrany. A jeśli Elżbieta spodziewała się, że pomogą jej stosunki męża, szybko przyszło rozczarowanie. Inaczej iż w Polsce osobne światy, dziennikarski, filmowy, teatralny. Zdarzały się małe role w teatrach, krople w morzu talentu i ambicji, i w tej niespodziewanej sytuacji artystycznie iluminowane mieszkanie na 48-ej ulicy musiało zastępować scenę.
Scena pełna, nikogo na widowni. Prócz dwojga sąsiadów. Byli nimi państwo Bernard i Bela Weismanowie z domu pod numerem 227 sąsiadującego o ścianę z 229 Blaira, także przybysze z Polski, choć całkiem innymi niż nasze drogami. Urodzeni gdzieś na Rzeszowszczyźnie, spokrewnieni ze sobą, byli prawie dziećmi, kiedy razem z innymi członkami rodziny ukrywał ich w ziemiance pod oborą znajomy gospodarz, początkowo za zapłatę, a kiedy zabrakło zapłaty, za honor. Zaraz po wojnie wzięli ślub, trafili do Ameryki i tu pan Bernard, Berni, dorobił się majątku produkując urządzenia dentystyczne. Blair ich nie znał, ale Elżbieta natychmiast spenetrowała, za pośrednictwem pracującej u nich pani Jadzi, wnuczki gospodarzy, którzy ich ratowali. Więc zaraz przyjaźń, bo i Halberstam, także z galicyjskim rodowodem jakkolwiek z wyższych, rabinackich sfer, dołączył do komitywy, a oni zapłonęli miłością do Elżbiety: dumni, że przecież wielka aktorka, gwiazda filmowa i teatralna! A jeśli goście z Warszawy nie mieścili się u Halberstamów, przyjmowali ich Weismanowie, także Weronikę z Felusiem, podobnie jak oni w dzieciństwie uratowanym, tylko nie na wsi a z warszawskiego getta. W odróżnieniu od Weroniki Feluś lubił gotować i razem z panią Jadzią w kuchni Weismanów dusili bigos, smażyli placki kartoflane. Pachniało w całym Turtle Bay kapustą. Wzdychała Historia.
Zbliżał się jednak, zapewne nieuchronny, koniec idylli na 48-ej ulicy. Piękna idea unii pisarza i aktorki rzadko zdaje egzamin rzeczywistości. To co łączy w romansie, przyciąganie przeciwieństw, blask i cień, samotność przy biurku i magia oklasków, szarość papieru i barwa kostiumu — można mnożyć kontrasty — traci w codziennym współżyciu magnetyczną siłę. Wiele jest przykładów obopólnej utraty złudzeń w takich związkach, wymieńmy Antoniego Czechowa z Olgą Kipper czy Philipa Rotha z Claire Bloom, albo, w szczególnym zbliżeniu z historią małżeństwa Davida i Elżbiety, Arthura Millera i Marylin Monroe. Było tak, że w polskim przedstawieniu sztuki Millera Po upadku, której tematem jest rozpad — czyli tytułowy upadek — jego małżeństwa z oszałamiającą aktorką, rolę aktorki grała w warszawskim Teatrze Dramatycznym Elżbieta. Zobaczył ją na scenie ówczesny korespondent New York Times’a w Polsce, wschodząca sława dziennikarska David Halberstam i z miejsca się zakochał. A ponieważ w korespondencjach dla amerykańskiej gazety źle się wyrażał o rządach w jej ludowej ojczyźnie, stracił akredytację prasową — a ona, już ślubna żona, schłostana artykułem w Żołnierzu Wolności — prawo do pracy aktorskiej w kraju. Stała się więc mimo woli polityczną emigrantką. Tyle legenda, dramat życia trwał dłużej. Niezbyt bolesny dla Halberstama, podobnie jak Miller wkrótce się ponownie ożenił, ale dla Elżbiety wypełniony latami izolacji i niedostatku zanim na koniec wróciła na scenę. Nie Hollywood, nie komercjalny Broadway, a wyższe artystycznym poziomem teatry Off-Broadway, gdzie stała się przedmiotem kultu młodych amerykańskich aktorów. W letnie popołudnia przychodzili do jej stałego miejsca spotkań w Bryant Park, „za dupą Gertrudy”, jak mówiła o masywnym pomniku Gertrudy Stein. Przychodzili i inni, z nowej generacji polskich wielbicieli, córki Andrzeja Łapickiego i Daniela Olbrychskiego, młody ukraiński poeta Wasyl Machno. Była o niej sztuka Johna Guare grana w Atlantic Theatre Company, retrospektywy filmów z jej gwiazdorskimi rolami. Wasyl Machno napisał o niej wiersz, przetłumaczony na język polski przez Bohdana Zadurę:
Elżbieta Czyżewska rozpruła obcasem
biały ekran lat 60
i przyszła na spotkanie ze mną
już w 2004
— w Nowym Jorku
razem z nią przypłynął
papierosowy dym
dwóch skręconych aluminiowym drutem
skrzydeł.
Śmiertelna choroba podcięła odrodzone skrzydła, skrypt ważnej roli do serialu HBO został na łóżku w oświetlonym neonami Times Square własnym pokoju. Nie była sama w godzinie śmierci, ale wiedzieliśmy jak bardzo, jak zawsze, samotna. (David wyprzedził ją w tym ostatnim pasażu, ginąc w wypadku samochodowym. Miała ochotę pojawić się na uroczystości pogrzebowej w roli czarnej wdowy, od czego odwiodła ją pani Bela Weismanowa).
W mieszkaniu na 48-ej ulicy po rozwodzie słynnej pary nastały stateczne porządki nowych statecznych lokatorów; nikt nie zobaczy pięknych kobiet w oknie nad chodnikiem, nie usłyszy wokół tarasu polskiego rocku i jazzu, Maryli Rodowicz, Urszuli Dudziak, braci Zielińskich. Tylko pani Jadzia będzie jeszcze przez jakiś czas nuciła zza ściany: …czy sąd nad Wisłą kiedyś błądził, wysoki sądzie nie ma cudów…
Ale i dom Weismanów opustoszeje. Był jeszcze, póki żyła Bela, przystanią dla Weroniki i jej felietonisty Felusia, a po ich rozstaniu samego Felusia; na krótko, ponieważ umościł sobie rodzinne gniazdo w pobliżu Sadów Żoliborskich i przestały go kusić zamorskie podróże. Co było powodem tego rozstania? Zgaduj zgadula: wielka miłość! Tak mi powiedziała: moja jedyna największa w całym życiu miłość. Szłyśmy Madison Avenue, chciała w którymś z eleganckich sklepów kupić czerwone rękawiczki. Weronika komponowała sobie taki zestaw czerwonych drobiazgów, tło dla pierścionka z czerwonym oczkiem. Była późna jesień, aleje Manhattanu przecinały dwa zimne wiatry, od Hudsonu i od East River, drżały oplecione żarówkami wątłe miejskie drzewka, coraz wcześniej anonsujące Holiday Season. Szczęśliwa największą miłością, jest zarazem smutna. W Polsce tuzy od wysokiej literatury, Andrzejewscy, Brandysy, traktowały ją z kurtuazyjnym lekceważeniem: popularna więc nietrwała. (Nie dowiedzą się, jak bardzo się mylili!) Nie udawały się próby wejścia na rynek amerykański i nie pocieszało, że Mickiewicz też nie wszedł. Odleciała w pogodny bezchmurny wieczór, w niebo gęste od gwiazd.
Przyszła pora pożegnać New Jersey, wrócić do Nowego Jorku. Mieszkanie, zwolnione przez lokatorów, powinno było być porządnie, jak mnie zapewniał nasz Jesus Rodriguez, posprzątane — a tu i tam widzę po nich ślady. W kuchni przypalony garnek, w łazience kawałek mydła, w szklance szczoteczki do zębów. Wołam do Blaira, Jesus się starzeje, nie dopatrzył sprzątania, a zaraz ma przyjść Unia, pisze w tej kartce, razem żeśmy czytali. I jak to tak do takiej łazienki. Sam zobacz!
Blair, z sypialni, przekrzykuje uliczny hałas, jazgot ciężarówek, syreny policyjnych karetek, megafony demonstrantów przed gmachem ONZ:
—Nie przyjdzie. Przecież już jej nie ma.
—Co ty mówisz, co ty mówisz…
—Wiesz. I mnie już nie ma.
Joanna Rostropowicz-Clark – warszawianka z urodzenia i za czasów studenckich (polonistyka i socjologia na UW), od czterech dekad mieszkanka Princeton, NJ. „Mieszkam prawie na wsi” – lubi mówić. Ma dwóch synów (tak, ten starszy, Tomek-Tom, jest politykiem), trzy wnuczki. Jest autorką czterech powieści i dwóch zbiorów „klasycznych” opowiadań. Obecnie eksperymentuje na pograniczu między autobiografią a fikcją. „Róża wiatrów” jest najnowszym tekstem z tego ciekawego cyklu opowiadań-wspomnień.
Fantastyczna historia, fantastycznie spisana. Proszę o więcej.