29 września 1940 roku Bobkowski finiszuje. Wjeżdża do Paryża jak samotny champion Tour de France, który pozostawił daleko za sobą czoło peletonu, tyle, że nic nie wygra, prócz… tego dziennika z wojennego Paryża.Wjeżdża od strony południowo-wschodniej, w zielony zakątek miasta: Bois de Vincennes. Mija ogród zoologiczny, wciąga nosem zapach lwów i jedzie dalej, w głąb miasta przez Avenue Daumesnil: „Jestem tak wzruszony, że mam ochotę płakać. Bo już jest „nasza” fontanna, a tu „nasz” hotel, w którym mieszkaliśmy kiedyś”. (29.09.1940)
Czytając ten wpis w Szkicach piórkiem stają mi przed oczami miejsca, gdzie pomieszkiwałam u francuskich przyjaciół. Avenue Daumesnil jest tak dziewiętnastowieczna jak tylko może być. Ocieniona platanami rosnącymi wzdłuż kamienic z czasów barona Hausmana; zachwycająca co krok a to akweduktem, a to kościołem w stylu empire; cicha, prawie prowincjonalna wieczorami, kiedy po wyjściu ze stacji metra wracałam idąc po szeleszczących liściach platanów, zmarniałych w gorącu lata. Jej perspektywa, niezmieniona od ponad stu lat, emanowała swojskością i dobrze było iść nią przytulając do siebie książkę Bobkowskiego, w wydaniu Kultury paryskiej, kupioną w polskiej księgarni przy Boulvard Saint-Germain, książkę tym cenniejszą, bo o smaku zakazanego owocu w czasach PRLu.
Kiedy Bobkowski notuje w swoim dzienniku „Jadę do domu”, to ma na myśli właśnie Paryż. W scenerii tego miasta, w najpiękniejszych dekoracjach świata rozgrywa się dramat jego okupacyjnych lat. W kołowrocie pracy wyróżniają się zapiski momentów wytchnienia. Na niedzielnym spacerze z żoną bawi się z dziećmi modelami statków w Ogrodzie Luxemburskim. Spędza wolne chwile w lasku Vincennes zajadając się naleśnikami z konfiturą. I w pracy i w tych chwilach wypoczynku porusza się na rowerze. Zdarza mu się jeździć w szaleńczym tempie po Champs-Elysees. „Jeżdżę po Paryżu przez cały dzień. Z przestrzennych Bulwarów wpadam w mroczne i zawsze inne (albo te same i też zawsze inne) uliczki, patrzę, myślę i nie myślę, podgwizduję, na skrzyżowanych ulic wyciągam rękę i pokazuję kierunek, w którym skręcam, uśmiecham się do policjanta”. (25.11.40)
Dla nas, czytelników Bobkowskiego, Paryż był, jest i będzie miastem mitycznym, które każdy chciałby choć raz w życiu zobaczyć. Autor Szkiców z lubością wymienia nazwy paryskich ulic, kościołów, placów i ogrodów: Louvre, Place de la Bastille, Notre Dame, L’isle de la Cité, Jardin des Plantes, Tuilleries, Madeleine, Opéra, Grand-Palais… Są to nazwy magiczne, bo tożsame z kulturą i historią Europy, a samo ich wspomnienie budzi lawinę skojarzeń i wywołuje z cienia jego wielkich mieszkańców.
Bobkowski, pożeracz książek, dużo uwagi poświęca lekturom. Dość krytycznie monologuje o powieściach Georges Sand, widząc w niej tyle paryżankę co prowincjuszkę. Zachwyca się Balzakiem, który jak on sam uczynił Paryż jednym z głównych bohaterów swoich powieści. Wspomina Szopena i Oscara Wilde’a odwiedzając ich groby na paryskim cmentarzu Père Lachaise. (2.11.40) Natomiast kiedy obserwuje miasto, zwraca uwagę przede wszystkim na jego zwykłych, często anonimowych mieszkańców. Gdy przytacza dialogi są to rozmowy ze zwykłymi ludźmi: okazjonalna wymiana zdań z niemieckim żołnierzem; pogaduszki z dozorczynią jego kamienicy i ze sklepikarkami; fragmenty rozmów z przypadkowych spotkań w barach. Dialogi najbardziej soczyste to te z Tadziem i z ludźmi stojącymi w kolejkach, rozprawiającymi o trudnościach z zaopatrzeniem.
W swojej prozie Bobkowski splata więc to co wysokie i to co niskie. Opisuje codzienność, która zachwyca kalejdoskopem ludzi, zdarzeń, miejsc i słów. Zanurzamy się w rzeczywistość gęstą i wieloznaczną, która często nas zaskakuje. Lektura Szkiców piórkiem przywraca poczucie normalności nam, znużonym uproszczoną wizją świata prezentowaną w mediach. I tak, nobliwe piękno starych kamieni Paryża nie zmienia faktu, że pomnik Napoleona może obsikać piesek, a w podcieniach Rue Rivoli, gdzie przechadzali się Alfred de Musset i Victor Hugo, ktoś usiłuje zrobić krzywdę biednej dziewczynie.
Do mojego osobistego słownika słowo „Paryż” wkroczyło po raz pierwszy, kiedy miałam dziesięć lat, dzięki krótkiej lecz dramatycznej opowieści. Było to podczas odwiedzin koleżanki Mamy - Wiśki. Tuż przed wybuchem wojny Wiśka pojechała do Paryża w poszukiwaniu zarobku. Zatrudniła się w szwalni. Tego wieczoru, siedząc nad szklanką herbaty opowiedziała taką historię „z Paryża”: Wracała z pracy późną, listopadową nocą. Było po deszczu i w słabo oświetlonej, mokrej ulicy wszystko wydawało się jeszcze bardziej ciemne. Bała się, bo na ulicy była sama. Obejrzała się, kiedy usłyszała kroki. Po drugiej stronie ulicy szedł mężczyzna. Przyśpieszyła kroku, próbowała biec, ale on był szybszy, był tuż, tuż za nią. Przebiegła przez ulicę i wpadła w podcienia Rue Rivoli. Mężczyzna dogonił ją, otoczył ramionami jak żelazną obręczą i mocno wciskał w siebie. Poczuła na swoim policzku jego szorstki płaszcz z kłującego materiału i jego kłująca brodę. Usiłowała oswobodzić swoje ręce, chciała go odepchnąć. Nie dało się, trzymał ją w mocnym uścisku i zbliżył swoją twarz do jej szyi, pochylił się nad nią, tak, że musiała się zgiąć w pół i kiedy już leżeli pod ścianą odzyskała głos i wyrzuciła z siebie: „Pod Twoją obronę uciekamy się święta Boża rodzicielko!” Mężczyzna zwolnił uścisk, podniósł się i odsunął na krok. „Czemu nie gadasz żeś Polka?!” – wykrzyknął. Skoczył w bok, w cień, i znikł.
Czytając Bobkowskiego, ożywieni autentycznością jego narracji, dopisujemy własne historie. Taka jest życiodajna siła jego prozy.
Zuzanna Marcinkowska-Golec
Comments