
Adam Kaufman opuścił rodzinną Łódź w 1938 roku: młody, pełen marzeń i niepewności, wraz ze swoją ukochaną żoną Pauliną, która za kilka tygodni miała urodzić ich pierworodne dziecko. Zamieszkali we Francji, gdzie przyszedł na świat ich upragniony syn, Michał. Nazizm szalał już w całej Europie. Jedyną szansą na ocalenie rodziny była ucieczka do Stanów Zjednoczonych. Los im sprzyjał w niebezpiecznej wędrówce przez Francję, Hiszpanię i Portugalię. W 1941 roku, w samym środku koszmaru II wojny światowej, udało im się odpłynąć z Lizbony statkiem do Nowego Jorku, gdzie znaleźli wreszcie bezpieczne schronienie.
Młoda rodzina zaczynała nowy etap życia w bardzo trudnych warunkach, bez własnych środków finansowych, z minimalnym zapleczem pomocy. Nowy Jork, mimo że od wojny dzieliły go tysiące mil, także doświadczał jej konsekwencje: napływ ludności z całego świata, co przyczyniało się do zróżnicowania populacji. Mieszkańcy wykazywali się niezwykłą solidarnością i zdolnością adaptacji; wojna ich jednoczyła.
Pan Adam był jednym z wielu, którzy szukali tutaj własnego miejsca. Jestem wdzięczna losowi, że nasze ścieżki się skrzyżowały, kiedy pół wieku później ja także znalazłam się w Nowym Jorku. Trafiłam do pana Adama w 1991 r. z polecenia ludzi Solidarności – tych, którzy w stanie wojennym musieli wyjechać z Polski, często z paszportem tylko w jedną stronę, znajdując schronienie w jego mieszkaniu. Pan Adam natychmiast i mnie przyjął z ojcowską troską, tak jak wszystkich wcześniej.
Mieszkanie było obszerne, czteropokojowe, położone w sąsiedztwie Columbia University na górnym Manhattanie. Sam pan Adam – bardzo szczupły, niskiego wzrostu, przygarbiony, z widocznymi śladami przeżytych lat i organizmem wyniszczonym długim pobytem w szpitalu – zawsze pozostawał otwarty na drugiego człowieka, zwłaszcza na tych, którzy potrzebowali pomocy.
Od pierwszego kontaktu dało się zauważyć, jak bliska była mu Polska. Mówił piękną polszczyzną, a każdy temat dotyczący polskich spraw stawał się pretekstem do mini-wykładu z historii lub długiej gawędy rozwijającej się swobodnie, nadzwyczaj ciekawie. Był przy tym szeroko oczytany, świetnie zorientowany w zawiłościach polityki i ekonomii. Był dla mnie żywą encyklopedią.
Kiedy wylądowałam na przyjaznej 113 Ulicy, była to już czwarta moja przeprowadzka w ciągu pierwszego roku pobytu w Nowym Jorku. Ze względu na ciężki stan zdrowia pana Adama, wydawało się, że będzie to tylko chwilowy pobyt, tym bardziej że mój status imigracyjny stał się nielegalny i powinnam była wracać do Polski. Mijały dnie, tygodnie, święta, nadszedł nowy rok 1992. Pan Adam stopniowo odzyskiwał zdrowie.
Znalazłam zatrudnienie w firmie krawieckiej prowadzonej przez rosyjskich Żydów. Aby odreagować po dniu pracy, a także ukoić swoje ego, zapomnieć o polskim artystycznym wykształceniu i dawnej niezależności, często wracałam pieszo Broadwayem z 37. ulicy na górny Manhattan, do mojego pokoiku w mieszkaniu pana Adama. Nie dawało mi się ukryć psychicznego zmęczenia wynikającego z monotonii tej pracy. Dla mojego pocieszenia pan
Adam opowiadał o swoich doświadczeniach po przyjeździe z Europy. Początki były dla niego i jego żony nauczycielki bardzo trudne i p. Adam musiał pracować fizycznie. Potem już pomogło jego solidne wykształcenie jako ekonomista. Po jakimś czasie dostał pracę w rządowym Biurze Badań Ekonomicznych, gdzie zajmował się analizą danych statystycznych publikowanych przez władze Związku Sowieckiego. Ponieważ mówił płynnie po rosyjsku i znał realia sowieckie, praca ta była dla niego szczególnie istotna. Później został planistą gospodarczym w Organizacji Narodów Zjednoczonych i wykładowcą na Uniwersytecie Columbia.
Pan Adam, mając niezwykły dar narracji, potrafił barwnie opowiadać nawet o najprostszych wydarzeniach ze swojego życia, wzbogacając je anegdotami i szczegółami. Ze swoistą fantazją wspominał jedną ze swoich pierwszych amerykańskich prac, którą uważał za najtrudniejszą w życiu: kiedy przez cały dzień musiał prasować stosy i stosy ubrań. Wszystko było tam ogromne, a żelazko wyjątkowo ciężkie.
Jedyny syn Michał, wówczas trzynastoletni chłopiec, również pomagał w utrzymaniu rodziny sprzedając lody. Pan Adam zadbał jednak, żeby nie odbywało to się kosztem nauki. Michał uczył się dobrze, zdobył wykształcenie i został cenionym dziennikarzem The New York Times. Jako międzynarodowy korespondent pracował w Europie, Azji i Afryce. Przez kilka kluczowych lat transformacji w Polsce, 1984-1988, był szefem biura NYT w Warszawie.
W domu pana Adama było wielkie święto, gdy Michał przyjeżdżał z wizytą. Ojciec i syn godzinami dyskutowali i politykowali. Byli dla siebie wzajemnymi autorytetami.
W tym dniu wizyty Michała nikt nie mógł im przeszkadzać: ojciec był tylko dla syna, a syn dla ojca. Ale poza tym mieszkanie pana Adama zawsze było otwarte dla gości. Odwiedzali go bliscy znajomi, przyjaciele, rodzina, politycy, pisarze, dziennikarze, aktorzy, artyści – zarówno ci bardzo znani, jak i mniej znani – oraz zwykli ludzie. W pokoju gościnnym stał duży, okrągły stół, wokół którego wszyscy się gromadzili. W pewnym momencie rozmowy zamierały; każdy chciał już słuchać tylko pana Adama. Rozmowa z nim była nieustanną przygodą, wędrówką w nieznane, przywoływaniem przeszłości i zanurzeniem w teraźniejszości – politycznej i artystycznej.
Mając fenomenalną pamięć, wszechstronną wiedzę i ogromny dar słowa, p. Adam potrafił z pamięci cytować obszerne fragmenty z ulubionej prozy czy wierszy. Kochał przy tym szczególnie polską literaturę. Ogólnie biorąc spoglądał na świat z ogromną życzliwością. Jego idealizm był tak daleko posunięty, że dostrzegał w Ameryce niemal same superlatywy. Twierdził, że nie ma tu kumoterstwa ani łapówkarstwa, a za wszelkiego rodzaju oszustwa idzie się w Stanach Zjednoczonych do więzienia. Ta przesadna idealizacja wynikała nie z naiwności, lecz z potrzeby serca. Bo p. Adam był z natury optymistą i zachował ten dar pogody ducha mimo wielu własnych ciężkich doświadczeń. W Polsce spędził dziewięć lat w więzieniu jako komunistyczny rewolucjonista. Był to jego sekret, do którego nie mógł się na głos przyznać, ponieważ Ameryka wówczas nie chciała u siebie komunistów.
Ku radości przyjaciół i mojej, pan Adam odzyskiwał siły. Pewnego weekendowego poranka usłyszałam delikatne pukanie do drzwi mojego pokoju i pytanie: „Lecę po świeże bułeczki, jakie pieczywo pani lubi?” Od czasu choroby i w trakcie rekonwalescencji, było to jego pierwsze samodzielne wyjście na zewnątrz.
Był to przełomowy moment. Zrobiliśmy porządek w kuchni, a ja zaproponowałam, że będę gotować świeże, zdrowe zupy. Pan Adam zaczął znacząco odzyskiwać zdrowie. Sięgał pamięcią do dawnych lat, kiedy żyła żona i w domu panowała prawdziwa atmosfera rodzinna. Czułam wyraźnie, że moja obecność miała pozytywny wpływ na jego samopoczucie. Nie chciał nawet słyszeć o moim powrocie do Polski. Udowadniał mi, że Ameryka czeka na takich ludzi jak ja, że przede mną otwiera się niebotyczna kariera. A poza tym – jak mówił – jeśli wyjadę, to on już następnego dnia umrze. Jak mogłabym dopuścić do takiej tragedii?
Pan Adam wracał do zdrowia i uczył mnie pewności siebie oraz wiary we własne możliwości. Zaczęłam gromadzić dokumentację mojej pracy twórczej w Polsce, a także pierwsze osiągnięcia nowojorskiej działalności artystycznej. Samodzielnie się sponsorując, udało mi bardzo szybko otrzymać green card (kartę stałego pobytu w USA).
Był jeszcze jeden temat, który dość niespodziewanie dodał nowego wymiaru naszej przyjaźni. Pan Adam był niezwykle zaciekawiony moim katolicyzmem, moją wiarą w Boga i tym, z czego się spowiadam. Przy całej jego ogromnej wiedzy i niecodziennej wrażliwości wiara w Boga pozostawała dla niego tajemnicą. Miałam wrażenie, że po raz pierwszy spotkał rozmówcę, który potrafił mówić o wierze w tak osobisty i otwarty sposób, i że było to dla niego czymś nowym. A wydawało się, że na wszystko ma odpowiedź. Czasem nasze rozmowy o Bogu kończyły się jego przypomnieniem: „Jak umrę, będzie się pani za mnie modlić?”
Pamiętam o tym wyjątkowym, dobrym i serdecznym człowieku. P. Adam był dla mnie jak dziadek, który przyjął swoją wnuczkę pod swój dach. Pamiętam i modlę się za niego tak, jak prosił.
Pan Adam z synem Michałem.

Uta Szczerba, artystka i projektantka, z pochodzenia bytomianka, z temperamentu wielkoświatowa wędrowniczka. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Projektuje ubrania i dodatki, tworząc kolekcję wyjątkowych, ręcznie robionych kapeluszy, które zadowolą nawet najbardziej wyrafinowany gust. Współpracuje z PTI, wprowadzając nutę fantazji w oprawę wizualną przedstawień teatralnych; obecnie opracowuje nową wersją kostiumów do musicalu Na Wyspach Bergamutach (wiosenna premiera 11 kwietnia w KF). Od kilku lat dzieli czas pomiędzy Nowym Jorkiem, Gdańskiem i Jerozolimą. Ostatnio z pasją poświęca czas na odkrywanie tajemnic malowania ikon.
Pamiętam Pana Adama. Świetny tekst Uta! Niezapomniane były wyprawy z Nim na garage sales, których był fanem. Do dziś mam na biurku marmurowego słonika z Long Island-prezent od bohatera tego czułego wspomnienia. Dzięki.