Drodzy czytelnicy tego portalu, chciałabym was dziś przenieść do Nowego Jorku, miasta, które po raz pierwszy zapukało do mnie, kiedy miałam dwadzieścia lat, ale otworzyłam mu drzwi dopiero kilka tygodni przed moimi czterdziestymi urodzinami, wiosną tego roku.
Od razu uprzedzam, że jest to tekst pochwalny. Nie znajdziecie tu narzekania na niedogodności. Nic o nieczystościach i hałasie. Nic o problemach, konfliktach czy choćby nieuprzejmościach mieszkańców. Obiecuję, że jeśli przyjmiecie z sympatią to nieco przesadnie pogodne wspomnienie z wakacyjnej wizyty, to poczujecie zapach japońskiej wiśni, tak mocny i słodki, że już nigdy nie pomyli się z niczym innym. Zobaczycie zieleń dosłownie wszędzie w mieście, które choć słynie z wieżowców i żółtych taksówek, jest pełne magicznych parków i zaułków.
Muszę przyznać, że Nowy Jork mnie zawsze przerażał. Jego wielkość, wysokość, rozmaitość kultur, nieustanny pęd, pośpiech. Tak go sobie wyobrażałam na podstawie filmów i seriali, które oglądałam. Byłam tak skupiona na bohaterach i akcji, że nigdy nie pokusiłam się, aby zainteresować się głębiej samym miastem. Jadąc do Wielkiego Jabłka, obiecałam sobie, że wyczyszczę głowę ze stereotypów i uprzedzeń, i pozwolę mu przedstawić się po swojemu, bezpośrednio. Okazało się to najsmaczniejszym jabłkiem, jakie kiedykolwiek skosztowałam. Cieszę się, że mogłam się delektować jego najróżniejszymi smakami.
Trzy tygodnie i dziesiątki kilometrów pokonywanych dziennie. W sumie ponad dwieście przechodzonych kilometrów, jak mi wyliczyła aplikacja w telefonie mierząca kroki. Zwiedzanie na piechotę, bo tak najlepiej. To była dewiza mojego męża, Michała, który okazał się świetnym przewodnikiem i pokazał mi miasto z miłością, jaką zachował w sercu po tym, jak tu studiował kilkanaście lat temu.
Dobrze pamiętam nasz pierwszy dzień. Michał zapytał mnie, od czego chciałabym zacząć zwiedzanie, a ja, nie wiedząc wiele, odpowiedziałam, że od Mostu Brooklińskiego. Właśnie tam filmowi bohaterowie lubili wyznawać sobie miłość. Jeśli oglądaliście Seks w wielkim mieście, to pewnie pamiętacie, że na tym moście Miranda umówiła się ze swoim mężem, aby dać sobie kolejną szansę. Zapamiętałam tą budowlę jako most nadziei i kolejnych początków, z pięknym widokiem na miasto. I tak się zaczęła moja nowojorska przygoda.
Brooklyn totalnie mnie zadziwił niespodziewaną czystością, przestrzenią, zmienną panoramą oraz cichym luksusem zadrzewionych uliczek w okolicach mostu. Nigdy nie zapomnę też psa robiącego zamówienie w cukierni. To była jedna z najbardziej nowojorskich scenek, jaką widziałam, i cieszę się, że miało to miejsce właśnie na samym początku mojej wizyty.
Kolejnym z pierwszych wrażeń był powiew wiatru i wody, pomieszany z wzruszeniem. Nie wiem już, czy to była sól oceanu czy moich łez, ale pamiętam totalny zachwyt, kiedy zobaczyłam Statuę Wolności – najpierw z daleka, płynąc promem na Staten Island, a później składając jej wizytę na Liberty Island. To jest wielka emocja, zapierająca dech w piersiach, która na zawsze pozostaje w pamięci. Jestem jej gorącą fanką, bo rozpoznaję w niej najważniejszy symbol Nowego Jorku. Niby swojska figura, znana z rozlicznych zdjęć i ujęć. Ale poczułam pełną moc tego monumentu dopiero, kiedy skonfrontowałam się z nią „na żywo”. Bo czy istnieje inny posąg na ziemi, który stojąc na maleńkiej wysepce pośród często wzburzonych fal oceanu, trzyma w ręku wiecznie płonącą pochodnię? Ten płomień nigdy nie gaśnie. Jest odzwierciedleniem ludzkich marzeń, tęsknot i radości. Każdy, niezależnie od wyznania, koloru skóry czy orientacji seksualnej, może w niej zobaczyć siebie. Trudy swojego życia i swoje największe sukcesy.
Wszystko, co w tym mieście najbardziej mnie zachwyciło, było w barwach turkusu. Błyski na wodach otaczających Manhattan. Migotliwe światło zmierzchu oglądane z wysokości Summit One. Niespodzianka wzniosłego sufitu w samym centrum miasta; kto choć raz przesiadał się na stacji Grand Central i spojrzał do góry, wie o czym mówię i pamięta konstelację gwiazd na niebiańskim stropie. Kiedy zamykamy oczy i słyszymy uspokajający głos – „A teraz przenieś się w myślach na rajską wyspę i zobacz bezkres wody” … Mieni się nam właśnie ten kolor, turkusowo-błękitny kolor życia i kolor raju.
Wiecie, jak wygląda ptasie jajo drozda? Też jest turkusowe. Taki kolor ma ozdobne opakowanie od Tiffany’ego, a wspomniane jajo było inspiracją projektanta. Kiedy miałam niecałe 20 lat, zainteresowała się mną nowojorska agencja modelek. Dopiero zaczęłam studia. Był to dla mnie pierwszy krok w prawdziwą dorosłość. Zaczęto zwracać się do mnie na zajęciach per „pani”. Czułam, że moje życie nabiera tempa. Wizja wyjazdu z Warszawy, z kraju – to było dla mnie w tamtym momencie za dużo. Pamiętam jednak, że jeden z wykładowców, który miał fantastyczny kontakt ze studentami, często opowiadał o Ameryce jako o lepszym świecie. Powiedziałam mu o propozycji, jaką otrzymałam, szukając u niego porady. Powiedział: „Aneta, niebieski ptaku, jedź, gdy Nowy Jork woła. A my wypijemy sobie kawę na Piątej Alei.” Nie pojechałam. Nie żałuję. W życiu wszystko dzieje się w odpowiednim czasie dla nas, kiedy jesteśmy gotowi to przyjąć i zrozumieć. Dwadzieścia lat później wypiłam kawę, a nawet zjadłam śniadanie u Tiffany’ego na Piątej Alei. Z moim ukochanym mężem.
Wizyta w Blue Box, kawiarni na ostatnim piętrze okazałego budynku Tiffany’ego, to kumulacja emocji jakie nosi w sobie dziewczyna, która choć raz przez chwilę w swoim życiu chciała stać się Audrey Hepburn i, jak Holly w filmie Breakfast at Tiffany, wypić poranną kawę w tym super eleganckim miejscu. Przy czym nie jest to tylko kulinarno-sentymentalne przeżycie, ale i nasycenie wyszukanym artyzmem. Bowiem jak na luksusową markę przystało, firma Tiffany inwestuje w sztukę. Zaraz po wejściu do sklepu widzimy obraz Jean-Michel Basquiata wiszący nad windami prowadzącymi przez 10 pięter biżuteryjnego królestwa. Dzieło przykuwa wzrok barwami, jest bowiem w odcieniach robin’s egg blue, kolorze pudełek firmy. Przemierzając alejki gablot wypełnionych klejnotami i biżuterią możemy obserwować jak pracują jubilerzy (często pochodzenia polskiego), spotkamy się z najlepszymi projektami Elsy Peretti, która swoim talentem wyniosła Tiffany brand na szerokie wody, a wychodząc zatrzyma nas jeszcze rzeźba Venus, autorstwa amerykańskiego artysty Daniela Arshama, dumnie stojąca przy monumentalnych schodach.
Kiedy pracowałam w Polsce jako producentka sesji zdjęciowych, pewnego razu zostało mi zlecone wyreżyserowanie projektu, w którym miał wystąpić ceniony na świecie polski pianista Jerzy Stryjniak. Zapamiętałam ten dzień jako wspaniałą przygodę i możliwość obcowania z człowiekiem niezwykłej klasy i skromności, który pomagał mi dźwigać torby z kostiumami, kiedy nie przyszła moja asystentka. Usiadł też na moją prośbę przy przypadkowym fortepianie, który, jak się potem okazało, był konkurencyjnej firmy do tej, z którą miał podpisaną umowę. Nic nie powiedział, tylko delikatnie zasłonił mankietem logo. Po zakończeniu projektu zamarzyłam o tym, by pojechać na jego koncert, być może do Carnegie Hall. Było to moje nowojorskie marzenie. Nie usłyszałam w tej słynnej sali pana Jerzego, ale miałam szansę wysłuchać Requiem Mozarta, poruszona do głębi. Akustyka sali jest naprawdę niesamowita. Lepiej rozumiem szczególną renomę Carnegie Hall i cieszę się, że na tej scenie gościli liczni polscy artyści, zaczynając od Ignacego Paderewskiego.
Soho jest moją ulubioną, modową dzielnicą. Całe życie słyszałam, że światowymi stolicami mody są Paryż i Nowy Jork. Nie doświadczyłam tego zjawiska przez kilka pierwszych dni wędrówek po mieście. Znalazłam modę dopiero kiedy dotarłam do Soho, a potem w butikach takiej rangi jak Comme des Garçons w Chelsea. High Line, wstęga zieleni, która ciągnie się przez całe Chelsea od Whitney Museum przy Gansevoort St. do Hudson Yards przy 30 St., to fantastyczna przygoda architektoniczna, a znajdujące się przy niej galerie sztuki kryją niezliczone skarby, prowokacje i niespodzianki.
Sympatyczną niespodzianką była także reakcja nowojorczyków na okulary przeciwsłoneczne, które kupiłam w sklepie w Soho. Okulary w kształcie kwiatów budziły uśmiech na twarzach przechodniów. I to był strzał w dziesiątkę; im było miło się uśmiechać, a ja mogłam sobie popłakać do woli z nadmiaru emocji, bo za ogromnymi szkłami nic nie było widać.
Trzy tygodnie to sporo czasu, by odkrywać miasto. Zdążyłam pójść do Filharmonii Nowojorskiej i Opery Metropolitan w Lincoln Center; odwiedzić najważniejsze muzea: Metropolitan, MoMA i Whitney; pójść na mecz bejsbolowej drużyny New York Yankees na stadionie w Bronxie; kontemplować manhattańską panoramę i Wschodnią Rzekę z perspektywy Long Island City; zjeść kilka razy hot dogi i „dżajro” w parku…. Złapałam wieczór stand-up w Madison Square Garden, zakończony dodatkową atrakcją: niespodziewanym występem rappera 50 Cent. Udało się także zobaczyć dwa spektakle na Broadwayu. Ciekawostką jest, że na jednym z nich prawie połowę sali wypełniła wycieczka z Polski. Było to miłe, tak jak i fakt, że Polaków spotykałam wszędzie, i język polski towarzyszył mi w muzeach, metrze, na ulicy, na Roosevelt Island, w autokarze do Waszyngtonu.
Ciężko w jednym tekście zawrzeć wszystko, co mnie ujęło. 21 dni intensywnego zwiedzania pozwala już poznać trochę miasto i znaleźć w nim „swoje miejsca”. Takim specjalnym miejscem stał się dla mnie Central Park obsypany w maju płatkami kwitnącej wiśni, cały w różu. Lokalna pizzeria Koronet przy 110 Ul. na górnym Manhattanie zdecydowanie wyznaczyła mi podstawowy „smak nowojorski”; po całym dniu wędrówek pizza smakowała tam jak nigdzie indziej. Z kolei siedząc przy jednym ze stolików w Bryant Park nieopodal Biblioteki Publicznej przy 42 Ul., popijając popołudniową kawę, czułam się jakbym „podglądała” tubylców, ucząc się ich obyczajów, i miałam z tym związaną ogromną satysfakcję. Ten niewielki, lecz wdzięczny park chyba został stworzony, by się w Nowym Jorku po prostu zakochać. By przez chwilę być nowojorczykiem.
Powracają teraz we wspomnieniach szczególne momenty: pływanie łódką po jeziorze w Central Parku i towarzyszące łodzi żółwie podpływające do wioseł. Muzyka uzdolnionych ulicznych grajków. Wiekowy kelner, jak wyjęty z kadru filmów lat 60., obsługujący nas we włoskiej restauracji kiedyś ulubionej przez Franka Sinatrę. Frajda przygotowań i podniecenie przed wyjściem na musical na Broadwayu. Podziw dla tych wszystkich pracowitych, ambitnych artystów, którzy poświęcają życie by na Broadwayu zaistnieć, by mnie jako widza oczarować. Kolory odbijające się w szklanych fasadach wieżowców. Widok z Summit One na miasto, które o zmierzchu powoli zamienia się na twoich oczach w iście kosmiczną przestrzeń. Światła miasta wyglądają jakby zostały rozsypane na Drodze Mlecznej, a ty masz wrażenie, że bierzesz udział w filmie Interstellar.
Bogactwo zbiorów w muzeach to temat na oddzielny wpis. Tu tylko wspomnę, że samo Metropolitan Museum to przestrzeń nie do pokonania „na raz”, więc jest cudownym powodem, aby do Nowego Jorku powracać.
Wejście do Art Deco wieżowca Chryslera, 405 Lexington Ave
Coney Island, lunapark w południowym Brooklynie
Wschodnia Rzeka i panorama Manhattanu z Long Island City, Queens
David H. Theater (lewa strona), Metropolitan Opera (po prawej), fontanna na Lincoln Center Plaza, Manhattan
Oculus, stacja metra przy World Trade Center, projekt hiszpańsko-szwajcarskiego architekta/artysty Santiago Calatrava
Fontanna Pokoju, alegoryczny pomnik wg projektu amerykańskiego rzeźbiarza Grega Wyatta, w ogrodzie katedry St. John the Divine (Św. Jana Bożego), Amsterdam Ave przy 112 Ul.
Bryant Park, 42 Ul. między Piątą a Szóstą Aleją (Aleją Ameryk)
Riverside Park South, wzdłuż Rzeki Hudson, między 72 a 59 Ul.
Panorama Rzeki Hudson i New Jersey, z perspektywy Riverside Park South
Summit One Vanderbilt, wieżowiec z tarasami widokowymi, 42 Ul. i Aleja Madison
Zdjęcia Aneta Pisaniec Drabik
Do Europy wróciłam z głową pełną pomysłów. Dzięki Nowemu Jorkowi zrozumiałam, co naprawdę oznacza akceptacja i poczucie przynależności. Po pierwszych paru dniach poczułam się w tym mieście tak, jakbym tam mieszkała przez lata. Będzie mi brakować tego pobudzającego do twórczego myślenia zgiełku, intensywnego rytmu ulic, bliskości sztuki, niezliczonych opcji. Chciałabym jeszcze raz zajrzeć do cukierni w Brooklynie, gdzie nikt się nie dziwi, kiedy pies ma ochotę coś sobie zamówić. Przysiąść przy fontannie w Lincoln Center, by po podziwianiu gwiazd na scenie opery popatrzeć po przedstawieniu na gwiazdy na niebie. Przejść się pasmem Riverside Park South patrząc na załamujące się na rzece Hudson promienie zachodzącego słońca.
Nowy Jork otworzył moje serce i pokazał, że jest w nim dla niego miejsce. Na pewno jeszcze do niego wrócę, bo przecież nie zdążyłam wypić lampki wina w kafejce w Greenwich Village, nie skosztowałam bajgla.
Aneta Pisaniec Drabik
Warszawianka, od ponad trzech lat mieszkająca w Genewie. Miłośniczka sztuki, kolekcjonerka pięknych wspomnień, fanka mody. Z wykształcenia dziennikarz, zawodowo zajmuje się brandingiem. W wolnych chwilach robi zdjęcia mieszkańcom Genewy.
Comments