Wchodzę do salonu i siadam w fotelu z laptopem na kolanach, a na mnie ironicznie spogląda stwór Andrzeja Dudzińskiego – forma przejściowa od Ptaka Dudiego do Pokraka.
Przekrzywiona głowa w prawą stronę, cudaczek wyśmiewaczek, z odrobiną złośliwej przewrotności spogląda to tu, to tam. Teraz patrzy na mnie. Nic nie wie o żałobach i smutkach. Patrzy na mnie trochę z wyższością, a trochę z rozbawieniem.
Powstał dzięki trzem sprawnym ruchom mistrza Dudzińskiego i z tą lekkością zerka na świat. Lekkie poczęcie – lekkie życie. Śmierć też będzie lekka, tak jak na Wiejskim pogrzebie Andrzeja Czeczota, vis-à-vis, tuż nad fotelem, na którym siedzę z laptopem.
Jest to najpogodniejsze i najbardziej wzruszające dzieło w naszej kolekcji.
Znajomy pejzaż polskiej wsi – kościółek, pagórki, wykrzywiona chata na horyzoncie. Msza dopiero co się skończyła i orszak właśnie opuścił kościółek. Przed trumną duchowni, za trumną wdowa, synek, a za synkiem cała wieś. Ksiądz proboszcz prowadzi orszak. Myśli o zmarłym, ale myśli też o Bogu. Tęskni. Jego tęsknota i smutek są biblijnie szczere i może dlatego Bóg postanawia na chwilę powstrzymać siły grawitacji, które uziemiają niejedno uniesienie.
Bez grawitacji zamyślony ksiądz w naturalny sposób zbliża się do tych, o których rozmyśla. Płynnym krokiem unosi się nad ziemią, za księdzem unoszą się dostojni duchowni w szatach kościelnych, a dalej trumna, a za nią wdowa, synek i sąsiedzi fruną w szyku tak naturalnym jak u dzikich gęsi, które co roku zgodnie, trzymając się razem, odlatują na południe.
Wiemy, że wieś będzie przy zmarłym solidarnie do samych bram raju. A potem? No właśnie, co będzie potem? Ale „potem” należy do kategorii myśli w złym stylu, konkretnych, praktycznych, zabijających poezję. W uniesieniu nikt nie ma takich przyziemnych refleksji. Ten orszak ma siłę, która może zmienić świat.
„To coś z Chagalla” – mówią moi goście, którzy widzą Pogrzeb po raz pierwszy.
Zgadzam się, ale to nieprawda. U Chagalla ludzie bez skrzydeł unoszą się wysoko w powietrzu z lekkością ptaków. Świat tam rządzi się nie prawami przyrody, lecz prawami z bajek, w których wszystko jest możliwe.
Czeczot to nie bajkopisarz, ale solidny słowiański realista. I taka jest jego twórczość: po plebejsku mocno trzymająca się ziemi i po słowiańsku magicznie rozmarzona.
Orszak grubo ciosanych postaci nie frunie wysoko po niebie, roztaczając wokół zapach Chanel N˚5. Wieśniacy Czeczota pachną polnymi kwiatami i nawet nie zauważyli, że zamiast w stronę cmentarza proboszcz prowadzi ich w stronę nieba.
Otuleni żałobą, myślą o zmarłym i z tego zamyślenia idą wyżej i wyżej, ponad łąki, pagórki, ponad ścieżkę prowadzącą na cmentarz.
Taki pogrzeb mógłby się odbyć naprawdę, a może nawet się odbył. Momenty magiczne zdarzają się w krainie nad Wisłą bardzo często, tylko tych, którzy je zauważają, jest coraz mniej.
Wiejski pogrzeb Czeczota to realistyczny zapis cudu z wioski podlubelskiej lub mazowieckiej, albo z Andrzeja rodzinnej Kielecczyzny. Cudu, który był możliwy dzięki wierze i solidarności z cierpieniem. Jeżeli cud zdarza się w Stoczni Gdańskiej – wszyscy o nim wiedzą, kiedy dzieje się w koślawej wiosce – zauważa to tylko artysta.
Przed laty miewałam powtarzający się sen. Zaczynał się zawsze bardzo konkretnie i zawsze tak samo. Gdzieś się spieszę, jest tłum ludzi, a ja biegnę i coraz bardziej się boję, że nie zdążę, biegnę więc coraz szybciej, wbiegam na trawnik – po trawie nie wolno – więc jeszcze szybciej i szybciej. Z tego rozpędu nagle unoszę się do góry, ale nie wzbijam się w niebiosa, tylko tak trochę ponad głowy tłumów, i ciągle z pewnym wysiłkiem, ale już bez paniki, że na kogoś wpadnę, zmierzam do celu.
Cel we śnie jest powszedni i banalny: jest to albo kolejka po cytryny, albo spotkanie z subtelną poetką, która chce mi przeczytać swój wiersz, jest wrażliwa, i jeśli znowu się spóźnię, poczuje się zlekceważona. Najbardziej nie lubię, kiedy ktoś mnie lekceważy, i najbardziej nie lubię lekceważyć innych, więc muszę być na czas. Będę.
Nie frunę wysoko nad dachami i górami, tylko ot tak, niezbyt efektownie, dwa albo trzy metry nad ziemią. Wystarczająco wysoko, by ominąć ludzi, dość nisko, by lot wydawał się całkowicie realny. Nikt mnie nie zauważy, a jak zauważy, to się nie zdziwi, a jak się zdziwi, to nie będzie zazdrościł, bo czego tu zazdrościć. Leci potargana, w ręku trzyma siatkę z kartoflami, wyraźnie się spieszy i jest wyraźnie niespokojna, a co najważniejsze – bardzo z siebie niezadowolona.
E tam, taki lot, co to za fruwanie tuż nad ziemią.
Naprawdę latami wydawało mi się, że ja rzeczywiście, jeżeli mi bardzo na czymś zależy, potrafię unieść się nad ziemię.
Moje życie to nie bajka, tylko powieść realistyczna z elementami plebejsko-magicznymi prosto z Czeczota.
Sny o fruwaniu opisałam w moim dzienniku, który starannie i mozolnie prowadziłam przez lata liceum, na studiach i po studiach, jeszcze zanim poznałam Czeczota i jego twórczość.
Pracowałam w dziale ekonomicznym „Polityki”, gdzie marzyciele byli nie na miejscu, więc kryłam się z moim dziennikiem i moimi nadprzyrodzonymi zdolnościami, które umożliwiają mi unoszenie się nad ziemią.
Zostawiłam któregoś dnia otwarty dziennik na biurku szefa. Jako początkująca dziennikarka nie miałam swojego miejsca pracy i mogłam w okresie próbnym korzystać z każdego dostępnego. Wyszłam tylko po kawę, a kiedy wróciłam, zobaczyłam redaktora, jak z lekka się uśmiechał nad moim pamiętnikiem.
Podbiegłam, wyrwałam czarny, oprawiony w skórę zeszyt niezwykłym dla stażystki niegrzecznym ruchem i bez słowa go zamknęłam. Nie byłam oburzona, że redaktor czytał moje zapiski. Dziennik zostawiłam na jego biurku. Zezłościł mnie ten sarkastyczny uśmieszek.
Najczęściej wpadamy w szał, kiedy wydaje nam się, że wiemy, co inni myślą o nas, i kiedy ich myśli nas obrażają. Uśmieszek redaktora był przepełniony poczuciem pobłażliwej wyższości.
Pomyślał pewnie, że jestem wariatką.
Ale nawet jeśli tak, to co?
Nic z tego, redaktorze, nic z tego. Już nie takie uśmieszki ignorowałam. Uśmiechaj się do woli, nie obrazisz mnie, ja swoje wiem.
Zeszyt schowałam do skórzanego plecaka i wyszłam z redakcji. Jednak coś się stało. Bo od tego momentu sny o fruwaniu miałam coraz rzadziej, aż w końcu skrzydła odpadły.
Pogrzeb Czeczota jest tak realny jak moje sny o fruwaniu. I wierzę, że taki pogrzeb naprawdę się zdarzył, tak jak czasami myślę, że rzeczywiście kiedyś potrafiłam fruwać. Jest namalowany piórkiem i tuszem. Składa się z tysiąca kresek, tylko wzgórze, dachy kościoła i koślawego domku na horyzoncie są jedną czarną plamą. Kompozycję równoważy jeszcze jeden czarny kształt. Dłoń z pięcioma palcami. Palec Boży? Ręka Boża? Dziwne słońce? Zastanawiają się znawcy sztuki.
Andrzej powiedział mi w sekrecie, że ta metafora to po prostu plama po wylanym tuszu. Czarny kot państwa Czeczotów niefrasobliwie chciał się przytulić do artysty i przy okazji, ogonem przewrócił buteleczkę z czarnym tuszem.
Najpierw Andrzej załamał się, ale po chwili zrozumiał, że ingerencja kota dodała całej koncepcji symetrii.
W kilku następnych wersjach Wiejskiego pogrzebu Andrzeja na niebie pojawia się już zamierzona słońcopodobna czarna plama.
Ale ta pierwsza, oryginalna, wynik kociej miłości, jest u mnie w salonie. Dowód na rolę przypadku w procesie twórczym.
Wiejski pogrzeb – czterdzieści cali na trzydzieści dwa cale – pierwszy raz zobaczyłam w 1984 roku, tuż po przyjeździe do New York City, na wystawie w bardzo dobrej galerii na Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. Pamiętam jak przez mgłę tłum ludzi na wernisażu i nadzieję, że dostrzegą, napiszą i będzie lepiej.
A potem? A potem – NIC. Nikt nie pisze, nikt nie dzwoni. Co zrobić, żeby było coś? Andrzej i Sonia Czeczotowie mieszkają na Greenpoincie, jest im ciężko, żyją tylko ze sprzedaży prac Andrzeja. Ponieważ wiem, co to znaczy być artystą i żyć tak, jak oni żyją, jestem smutna i rozczarowana.
A słyszałam, że w Stanach poznają się zawsze, wcześniej lub później, na talencie.
Kilka tygodni po wernisażu spotykam na jakimś, nie pamiętam jakim, przyjęciu eseistę z „New Yorkera”. Opowiadam mu z oburzeniem, że taka świetna wystawa i ani słowa w prasie. Czeczot to geniusz, mówię, każdy może się o tym przekonać na własne oczy w galerii na Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. Uważam, że jego prace są idealne dla „New Yorkera”, dodaję na zakończenie. Musiałam brzmieć przekonująco, bo redaktor zapisał mój numer telefonu.
Po tygodniu dzwoni i prosi o portfolio Andrzeja. Andrzej dostarcza portfolio i po jakimś czasie znów telefon.
„Prace są fantastyczne, dyrektor artystyczny jest zachwycony i zaprasza Andrzeja do «New Yorkera»”.
Telefon, stary, solidny, ebonitowy, stał na wspaniałym stole w kuchni naszego mieszkania na Washington Heights, pełnej karaluchów, ale za to z dużym oknem.
Z radości podskoczyłam do góry, wciąż ze słuchawką w ręku. Przygotowany sos na sałatę rozlał się po stole, stare wysuszone drewno chciwie wchłonęło oliwę.
Ale co tam plama na stole, życie i sztuka – to się liczy.
Stał się cud.
Prace Andrzeja zostały wydrukowane w specjalnej wkładce „New Yorkera”. Zaszczyt, który nie spotkał bodajże żadnego artysty ani polskiego, ani amerykańskiego. Wkładka miała sześć kartek. No i Andrzej dostał zamówienia na zaprojektowanie kilku okładek dla pisma, a ja w podziękowaniu – Wiejski pogrzeb.
Kilka lat temu, w małej wiosce na Mazurach, gdzie reżyserowałam film o Rafale, młodym stolarzu o duszy poety, który zachwycił się wierszem Larkina Dni, przypomniałam sobie Pogrzeb Czeczota.
Jacek Mierosławski, kamerzysta, z którym pracuję, wsłuchał się w wiersz Larkina i sfilmował poetę-stolarza, idącego szczytem zarośniętego zieloną trawą pagórka na tle niebieskiego nieba. Nagle na horyzoncie pojawił się koń, za nim następny i następny, jeden za drugim, trzy ogiery w szeregu, zaczęły podążać jak orszak żałobny Czeczota za bohaterem naszego filmu.
Skąd się wzięły konie?
Poeta-stolarz, który – oprócz trzech wizyt w Olsztynie – całe swoje trzydziestoletnie życie spędził w okolicy i znał tu każde drzewo, każdą łąkę, każdą pszczołę, każdy kwiat, nie miał pojęcia.
Ujęcie sylwetek filmowanych pod zachodzące słońce przypomina melancholię Larkina i poezję Pogrzebu Czeczota.
Czytam wiersz Larkina jeszcze raz i nie mam wątpliwości, że nastroje Dni i Pogrzebu są podobne.
Philip Larkin, Dni
Po co są dni?
To w dniach mieści się nasze życie
Jeden po drugim nastają
I budzą nas ze snu.
To w nich ma nam być dobrze:
Gdzie żyć, jeśli nie w dniach?
Ach znaleźć na to odpowiedź
A zaraz zjawia się ksiądz
I lekarz – obaj pędzą
W długich płaszczach przez pola.
(tłum. Stanisław Barańczak)
Andrzej Czeczot, Wiejski pogrzeb, 1981. Tusz na papierze.
Ewa Zadrzyńska-Głowacka jest dziennikarką, autorką opowiadań, reżyserką i producentem filmów dokumentalnych. Jej artykuły ukazały się m.in. w Gazecie Wyborczej, Twoim Stylu i New York Timesie. Jej opowiadania były drukowane w Polsce w pismach literackich jak Literatura i Wezwanie, a w Stanach Zjednoczonych w zbiorze Lower East Side Portable. Wydała dwie książki dla dzieci: The Girl with a Watering Can (1990) i The Peaceable Kingdom, z ilustracjami Tomka Olbińskiego (1994). Niedawno ukazał się jej tom wspomnień Głowaccy: Arka na Manhattanie (Marginesy, 2022), z którego pochodzi refleksja o obrazie Czeczota i zawiłych ścieżkach pamięci. W 2006 r. stworzyła w Polsce program filmowy „Poezja łączy ludzi”, a w 2015 rozpoczęła w Stanach cykl filmów dokumentalnych "Poetry Unites America”, przygotowywanych w różnych stanach, we współpracy z lokalnymi “poetami- laureatami”. Mieszka w Nowym Jorku i w Warszawie.
Premierowy pokaz najnowszego odcinka w serii “Poetry Unites America” odbył się w PBS Alabama Public Television 27 kwietnia 2022 i jest dostępny: https://youtu.be/iOlZyDsEcnc
Commentaires