top of page
Writer's picturePaweł Mossakowski

Mój Fellini, mój Amarcord

Updated: Jul 2



W opinii wielu krytyków najwybitniejszymi dziełami Federico Felliniego są „8 i pół” oraz „Słodkie życie” (niektórzy dorzucają jeszcze „La stradę”), jednak moim ukochanym filmem tego reżysera pozostaje do dzisiaj „Amarcord”. Nie jestem w swoim uczuciu odosobniony ani szczególnie oryginalny. Film zdobył przecież w 1974 roku Oskara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Odniósł też duży sukces kasowy (którego potem Fellini już nie powtórzył). Można więc przyjąć, że międzynarodowy fan-klub „amarcordzistów” jest całkiem liczny.


Przypomnę w kilku słowach, o czym „Amarcord” opowiada. Zgodnie z tytułem („Pamiętam”) jest to wyprawa 53-letniego reżysera w świat własnej młodości, która upłynęła mu w małym nadmorskim miasteczku Rimini. Akcja filmu – choć słowo akcja jest tu cokolwiek na wyrost - obejmuje dokładnie jeden rok z życia owego miasteczka, a rozgrywa się w latach 30. ubiegłego wieku.


Nie jest to jednak wierna rekonstrukcja wspomnień reżysera, odwzorowanie ich na ekranie jeden do jednego. Fellini swoją pamięć przepuścił przez fantazję, a osobiste wspomnienia potraktował jako materiał do zbudowania swobodnej wizji – swoistą odskocznię dla nieskrępowanej wyobraźni. W filmie pojawia się dwóch narratorów – miejski głupek oraz poważny pan mecenas, przewodnik po miasteczku i jego historii – ale ich relacje są mało wiarygodne. Przy czym obydwaj w trakcie snucia swoich fantazyjnych opowieści zwracają się wprost do kamery, jakby chcieli w ten sposób podkreślić, że to, co oglądamy, jest czystą iluzją: to tylko ekranowa fikcja, drodzy państwo, nie rzeczywistość.


Pozorny chaos


Nie jest to też film o wyrazistej strukturze dramaturgicznej. Przeciwnie – nie ma tu właściwie fabuły, to raczej seria luźnych epizodów. Jednak brak zwyczajowych reguł scenariusza nie oznacza, że film jest bezkształtny. Pozorny chaos jest ściśle kontrolowany i po zakończeniu filmu uświadamiamy sobie, że obejrzeliśmy historię doskonale skonstruowaną i zamkniętą jak kula. I że rozwijała się ona w sposób tak naturalny i organiczny, jakby była żywym tworem. Nieco też inaczej niż większość reżyserów Fellini przyciąga uwagę widza: nie jest ona skoncentrowana na pytaniu „co będzie dalej?” jak w filmach budujących napięcie konwencjonalnymi metodami. Tu po prostu wchodzimy w czarowny, magiczny świat i nie chcemy go opuścić.

Jest to zasługa nie samego scenariusza, ale przede wszystkim kunsztu reżyserskiego Felliniego. „Amarcord” pozostawia wrażenie jakby powstawał zupełnie bez wysiłku, lekko. Nie widać tu kierującej ręki reżysera. A warto podkreślić, że jest inscenizacyjnie filmem trudnym, z dużą ilością scen zbiorowych. Na początku oglądamy uliczny korowód i coroczny obrzęd palenia na stosie wiedźmy-zimy, w którym biorą udział chyba wszyscy mieszkańcy miasteczka. Owi mieszkańcy lubią też paradować na jego głównym placu, o czym Fellini kilkukrotnie nam przypomina. Mamy tu również faszystowską defiladę, uroczysty pogrzeb, wesele itd. Takie właśnie sceny, z dużą liczbą aktorów i chmarą statystów, są prawdziwym sprawdzianem reżyserskich umiejętności, bo rozmowę dwojga zakochanych zainscenizować łatwo.


Gdzie jest bohater?


Nie ma tu również typowego, klasycznie rozumianego bohatera. Owszem, mamy nastoletniego Tittę, będącego swoistym alter ego reżysera, któremu poświęca się najwięcej czasu ekranowego. Ale Titta jest bardziej obserwatorem niż aktywnym kreatorem zdarzeń (oprócz niezdarnych prób zaspokojenia swoich fantazji erotycznych). Jest raczej świadkiem, choć świadkiem ważnym; to jego oczami oglądamy świat „Amarcordu”.

A jest to świat zaludniony przez cały tłum barwnych, ekstrawaganckich postaci. Począwszy od rodziny Titty: ojciec, brygadzista budowlany, człowiek-wścieklica, impulsywny i łatwo wpadający w furię; matka, namiętnie i hałaśliwie kłócąca się z mężem, ale wprowadzająca do zwariowanego domu element ładu; świntuszący dziadek; dwaj wujkowie, z których jeden przebywa na stale w szpitalu psychiatrycznym. (Gdy pewnego letniego dnia rodzina zabierze go na piknik, wejdzie na czubek drzewa, by stamtąd wykrzykiwać rozpaczliwie „Chcę kobiety!”). Nauczyciele Titty – też niezła menażeria. Jego koledzy szkolni, podobnie jak on sam we władzy szalejących hormonów, wypełnieni niezaspokojonym pożądaniem, myślący i mówiący właściwie o jednym. Ksiądz zainteresowany głównie tym, czy się nie onanizują („dotykasz się?”). No i wreszcie, last but not least, wspomniane już obiekty erotycznych marzeń Titty. A więc obdarzona monstrualnym biustem sprzedawczyni papierosów oraz Gradisca, właścicielka salonu urody i fryzjerka, lokalna piękność, zmysłowa i atrakcyjna.


Gradisca, obiekt westchnień większości miejscowych mężczyzn, która wydaje się początkowo pustą lalą i próżną kokietką, nie jest osobą wcale tak jednoznaczną. Często chodząca do kina na amerykańskie filmy, by karmić się miłosną mitologią Hollywoodu, okazuje się osobą zaskakująco romantyczną, marzącą o prawdziwym uczuciu. Los jednak przedrzeźni jej marzenia: scena jej wesela, którą kończy się „Amarcord”, teoretycznie powinna być radosna i przynosząca nadzieję, ale - zważywszy za kogo wychodzi za mąż - ma bardzo gorzki smak.

Gradisca wydaje się najważniejszą obok Titty postacią filmu, choć tak naprawdę to miasteczko i jego mieszkańcy są jego prawdziwymi bohaterami. To ludzie prości i nieskomplikowani, o niewyszukanych potrzebach i skromnych marzeniach. Prowincjonalni, żyjący na uboczu spraw wielkiego świata. Fellini nie jest wobec nich bezkrytyczny: tacy jak oni ułatwili zwycięstwo faszyzmowi. Choć jednak portretuje ich niekiedy złośliwie a nawet szyderczo, w jego spojrzeniu jest też wiele czułości. Ta mieszanka wydała mi się bardzo ujmująca.


Wyzwalająca groteska


Nie był to jednak jedyny powód, dla którego film oglądałem z prawdziwym zachwytem i dla którego tak głęboko we mnie zapadł. I nie chodziło tu również tylko o jego wartości artystyczne, formalną doskonałość czy porywającą lekkość. Jak zawsze przy takiej entuzjastycznej reakcji, w grę musiały wchodzić też jakieś czynniki osobiste.


Jakie? Zacznijmy od tego, że obejrzałem „Amarcord” - bodaj w 1975 roku na warszawskich Konfrontacjach Filmowych - we właściwym czasie. Byłem wtedy niemal dokładnie rówieśnikiem Titty, co w naturalny sposób ułatwiało moją z nim identyfikację. Jego seksualne fiksacje przyjmowałem za swoje, bo jaki 17 latek nie ma fioła na tym punkcie. Także humor filmu, często „gruby”, niekiedy wulgarny (co zauważyłem znacznie później, już jako dorosły widz), wyrażający się w infantylnych żarcikach, wygłupach i sprośnościach, bynajmniej mnie nie raził. W tym wieku nie ma się wyszukanego poczucia humoru.

Nie to jednak było najważniejsze, ale sposób w jaki Fellini potraktował przedstawioną rzeczywistość. Owszem, była tu nostalgia, nie miała ona jednak nic wspólnego ze wzdychaniem za „starymi, dobrymi czasami”. Gdyż tak naprawdę, z czego Fellini doskonale zdawał sobie sprawę, były to „stare, złe czasy”. Triumfował faszyzm, a do związanej z nim opresji politycznej dołączała się obyczajowa, wbijająca w poczucie winy opresja kościoła katolickiego. Szkoła była autorytarna, a podobne stosunki panowały też wewnątrz rodziny. Wprawdzie ojciec Titty jest zdecydowanym przeciwnikiem faszyzmu, ale w domu stara się rządzić żelazną ręką.

Wszystko to Fellini ukazuje w groteskowym przerysowaniu. Byłoby przesadą nazywać „Amarcord” komedią, ale jest to film momentami bardzo zabawny. Postacie są często karykaturalne, sytuacje – parodystycznie wykrzywione. Groteskowo wypada faszystowski wiec ze swoją apoteozą „męskości” i dętą pompatycznością. Groteskowi są nauczyciele pojawiający się w szybko montowanych scenach lekcji. Groteskowy jest ksiądz z jego masturbacyjnym fisiem. Groteskowi są członkowie rodziny Titty, z wymownym wyjątkiem matki.


Takie prześmiewcze podejście wydobywające groteskowość rzeczywistości, nie mogło nie podobać się nastolatkowi dorastającemu w PRL-u pierwszej połowy lat 70. Oczywiście, ówczesna Polska bardzo różniła się od włoskiej prowincji lat 30., ale miała z nią wiele punktów wspólnych, a niektóre analogie były wręcz uderzające. My też broniliśmy się śmiechem: przed nauczycielami nakazującymi nam wkuwać bezmyślnie formułki, wścibskimi księżmi i despotycznymi rodzicami. A przede wszystkim przed sztucznym patosem, bezmierną nudą i ogólnym idiotyzmem panującego ustroju. To był nasz główny oręż, nasza tajna broń. Dopiero w drugiej połowie dekady okazało się, że można przeciwstawiać się inaczej.


Poezja i melancholia


Im bliżej jednak końca filmu, tym bardziej żywioł groteski słabnie, a nastrój staje się coraz bardziej melancholijny. Wcześniej melancholia też była obecna, ale tworzyła ją głównie muzyka Nino Roty, nie poszczególne sceny. Ta delikatna, lecz wyczuwalna zmiana tonacji filmu ma po części związek z ekranowymi wydarzeniami (choroba i śmierć matki Titty), a po części z dążenia Felliniego do równowagi: rubaszny śmiech trzeba uzupełnić subtelną poezją.


Coraz częściej więc pojawiają się obrazy i sceny pełne melancholijnego piękna i bezinteresownej poezji, choć wciąż nie pozbawione elementów komizmu. Jesienią miasteczko spowija gęsta mgła, w której trudno znaleźć drogę do domu. Zimą, na pokrytej śniegiem ulicy pojawia się paw rozpościerając swój wielobarwny ogon.


Zwłaszcza jedna scena wydaje się doskonale syntetyzować humor, melancholię i wizualne piękno. Pewnej nocy bardzo podekscytowani mieszkańcy miasteczka wypływają łodziami w morze, aby obejrzeć z bliska przepływający nieopodal luksusowy transatlantyk. Czy ten wielopiętrowy, rozbłyskujący światłami iluminatorów statek jest symbolem innego, lepszego życia przesuwającego się obok ich prowincjonalnego świata? Czy też – ponieważ jest w nim coś sztucznego i nierealnego – symbolem Włoch żyjących złudzeniami? Nie wiadomo. Ale wszak niejednoznaczność jest cechą i siłą prawdziwej poezji.


Melancholia nie zawiera się tylko w pojedynczych scenach - jak w weselnej ceremonii wyjeżdżającej z miasteczka Gradisci. Jest też obecna w samej kompozycji filmu, jego zasadzie konstrukcyjnej. „Amarcord” zaczyna się i kończy w chwili, gdy drzewa zaczynają pylić, co oznacza przybycie wiosny. Kolistość czasu wpisana w przemienność pór roku przypomina o nieuchronności przemijania i wprawia w nieokreślony smutek.

Podskórna melancholia „Amarcordu” także do mnie trafiała, gdyż karmiła młodzieńczy splin, którego wówczas doświadczałem. Wszystko to razem sprawiało, że arcydzieło Felliniego traktowałem tak, jakby zostało nakręcone specjalnie dla mnie. Do dziś tego poczucia nie utraciłem.



Paweł Mossakowski – dramaturg, autor słuchowisk radiowych i krytyk filmowy. Jako dyrektor artystyczny Canal Plus współprodukował wiele filmów fabularnych, między innymi „Historie miłosne”, „Dług” i „Chłopaki nie płaczą”. Obecnie kończy pisać powieść Śniadanie do łóżka.




 

Amarcord (1973)


reżyseria: Federico Fellini

scenariusz: Federico Fellini i Tonino Guerra

zdjęcia: Guiseppe Rotunno

editing: Ruggero Mastroianni

Gradisca (fryzjerka): Magali Noël

Titta: Buno Zanin

Miranda Biondi (matka Titty): Pupella Maggio

Aurelio Biondi (ojciec Titty): Armando Brancia













196 views0 comments

Recent Posts

See All

Comments


bottom of page