Do Gwatemali trafiłem dzięki determinacji i zdrowemu rozsądkowi mojej żony. Podczas którejś z niezliczonych rozmów na temat biografii Bobkowskiego, nad którą pracuję, Monika oświadczyła: Piszesz o nim książkę, byłeś w Paryżu i Perpignan, Lozannie i Londynie, Nowym Jorku i Newcomb, a nie będziesz w Gwatemali? Na takie dictum mogłem zareagować tylko przystąpieniem do przygotowań.
I tak pod koniec listopada 2019 roku ciągnąłem swoją czerwoną walizkę samsonite – mój znak rozpoznawczy – po hali przylotów lotniska La Aurora w Ciudad de Guatemala. Tutaj w lipcu 1948 roku wylądowali Bobkowscy kończąc swoją długą podróż z Francji; najpierw transatlantykiem „Jagiełło” do Panamy, potem lotem liniami Pan American Airways do Miasta Gwatemala. Andrzej przesłał swoje wrażenia z tego dnia w liście do matki: „niebo zachmurzone, przez okienka widzisz jakieś szpilkowe drzewa, wychodzisz z samolotu i masz uczucie wysiadania w Rabce. Górski chłód przesiąknięty zapachem cedrów i świerków, budynek dworca lotniczego prawie w stylu zakopiańskim […]” (nieopublikowany list do Stanisławy Bobkowskiej, 17 lipca 1948).
Dziś opuszczony budynek tamtego dworca, stojący po drugiej stronie szerokiego pasa startowego, sprawia wrażenie domku dla lalek. Powietrze choć rześkie wypełnione było o tej porze dnia spalinami aut, które szerokim nurtem płynęły w kierunku centrum miasta. Uderzyło mnie zróżnicowanie tej rzeki, na którą składały się zarówno wysłużone pikapy, jak i nowoczesne suwy. Niemniej najbardziej barwnym elementem gwatemalskich dróg pozostają czikenbasy. Na skojarzenia Gwatemali z Podhalem musiałem zaczekać kilka dni, gdy wybraliśmy się nad Jezioro Atitlán, a stamtąd do targowego miasta Chichicastenango.
Następnego dnia rano odebrał mnie z hotelu Fernando Quevedo. Dziś starszy pan, wtedy, wpierw uczeń Bobkowskiego w klubie modelarzy, potem prezes tego klubu, a na koniec organizator pogrzebu Boba i jedyny oficjalny mówca podczas uroczystości na Cementerio General w czerwcu 1961. Skończył stomatologię na University of Iowa i nadal praktykuje jako dentysta. Umówiliśmy się wcześniej, że zabierze mnie na lotnisko, na którym dzisiaj oblatują swe modele członkowie ciągle istniejącego klubu. Opuszczamy więc wysokość 1600 m nad poziomem morza, na której położona jest stolica, i po 70 km docieramy na poziom Pacyfiku. Początkowa część trasy przypomina zjazd łagodnymi serpentynami. Zakręty pod górę i w dół to charakterystyczna cecha podróży po Gwatemali, kraju wiecznej wiosny, jak głosiły dawne reklamy biur podróży, ale przede wszystkim kraju wielu wulkanów. W większości nieczynnych, ale niektóre dymią i wyrzucają lawę w trybie ciągłym. Bobkowscy uznali je za najbardziej charakterystyczny element tutejszego pejzażu. Trudno się z nimi nie zgodzić. Już niebawem wejdę na wulkan Pacaya i pochodzę po niedawno zastygniętej lawie.
Lotnisko modelarzy zorganizowano na płaskiej łące, zalewając jej centralną część asfaltem i tworząc profesjonalny pas startowy. Infrastruktura pozwala na organizowanie poważnych zawodów (trybuny, toalety, zaplecze kuchenne i noclegowe). Terenu strzeże mieszkający tu z rodziną stróż. Z przyjemnych kilkunastu stopni Celsjusza w stolicy, zrobiło się grubo ponad dwadzieścia, powietrze zgęstniało wilgocią. Tropik. Spotykam najmłodszego z braci Quevedo – Rodriga. Gdy Bobkowski zmarł, Rodrigo był nastolatkiem. Zapewnia, że dobrze pamięta Boba. Jednak nie ma czasu na wspominki, bo krząta się wokół przywiezionych modeli. Niektóre z nich są imponująco wielkie. Kręcę się wokół zajętych swą pasją facetów w średnim i starszym wieku. Wyraźnie to sport dla dorosłych i zamożnych. Niektórzy słyszeli coś o Bobkowskim, kojarzą go z braćmi Quevedo. Z Fernando łatwo znajdujemy porozumienie. On chętnie opowiada mi o swoich kontaktach z Bobem, o jego strasznych bólach głowy poprzedzających śmierć. Ja odpowiadam na jego pytania: o daty, miejsca, powód przyjazdu do Gwatemali, o charakter mojej książki. – Czy opowiesz o całym życiu? Zaczniesz od urodzin, a skończysz na śmierci? Powtarza, że nie zdawali sobie sprawy z tego, że Bob pisał. Dowiedzieli się o tym dopiero w wiele lat po śmierci. Dla nich był autorytetem w sprawach modelarskich, technicznych, a także rodzajem życiowego mentora, ale nie traktowali go jako „intelektualisty”. Zresztą tych Fernando w ogóle nie darzy sympatią.
Kolejnego dnia zabiera mnie w miejsca związane z Bobkowskimi – wpierw na ulicę, przy której stał ich dom wyburzony w 1987 roku, a w drodze powrotnej widzimy szpital, w którym zmarł Andrzej. Następnie podjeżdżamy pod sklep, w którym handlował sprzętem modelarskim. Lokal cały czas funkcjonuje, ale sprzedaje się w nim zdecydowanie inny asortyment. Lokal położony jest w bardzo dobrym miejscu, niedaleko centralnego placu stolicy, co gwarantuje stałą cyrkulację klienteli. Estuardo Prentice, wspólnik Bobkowskiego, wkrótce po jego śmierci, zrezygnował z modelarstwa. Okoliczności krwawej wojny domowej nie sprzyjały zabawie, nawet tak poważnej i wymagającej dużej dawki wiedzy technicznej jak modelarstwo lotnicze.
Rekonesans kończymy na cmentarzu, przy grobowcu rodziny Quevedo – Avila, w którym spoczywają prochy Andrzeja i Barbary. I cały czas rozmawiamy. Gdy suniemy ulicami o niskiej zabudowie, Fernando opowiada mi historię własnego życia, jak to stracił w trzęsieniu ziemi swój pierwszy gabinet, gdzie zaczął studia i mieszkał z pierwszą żoną. Zwraca uwagę na wart zwiedzenia pałac prezydencki, który jest intrygującym przykładem środkowoamerykańskiego art déco. Wieczorem zajeżdżamy do jego brata Julia, również absolwenta University of Iowa, który opowiada o przygodach erotycznych Boba. Starszy od Fernanda, Julio odgrywał rolę kolegi raczej niż ucznia mistrza modelarstwa. To jemu Bobkowski pokazał krwawiące znamię, oznakę nowotworu skóry, a on – już student medycyny – zalecił mu natychmiastowe zgłoszenie się do onkologa.
Na koniec doktor Quevedo odwozi mnie do hotelu. Musi być troszkę zmęczony – ja jestem, choć buzują we mnie emocje. Z głośników sączy się przyciszona muzyka – cały dzień słuchaliśmy płyty ze znanymi tematami filmowymi z lat 60. i 70. Komentujemy trochę to, co dzieje się na drodze. W zestawie pojawia się jakaś kompozycja jazzowa. Ożywiam się i zaczynam wymądrzać na temat mojej ulubionej muzyki. Schodzę na Ellingtona – chcę mówić o kimś znanym – referuję sprawę Concerto for Cootie, że utwór napisany został specjalnie dla Cootiego Williamsa, aktualnego trębacza w orkiestrze. Fernando sceptycznie pyta, jak kompozycja muzyczna może być stworzona do wykonywania tylko przez konkretnego muzyka. Próbuję coś tam wyjaśniać. Czuję, że go nie przekonałem. Przypominam wtedy sobie, że Bob po opuszczeniu Europy stał się wielbicielem jazzu, a specjalnie stylu boogie-woogie, i ponoć świetnie tańczył. Wyciągam tę informację jako ostateczny argument. I wtem zmęczony starszy człowiek z entuzjazmem wybucha. – No tak, masz rację! Uderza z zadowoleniem dłonią w kierownicę. On był doskonałym tancerzem, świetnie i chętnie tańczył, no i uwielbiał boogie-woogie. Wzruszeni żegnamy się przed moim Euro Hostal. Na pożegnanie słyszę: Nie nazywaj mnie już „sir”. Mów mi Fernando.
W kraju wulkanów spędziłem jeszcze parę dni. Wokół mnie toczył się świat doskonale obojętny na Bobkowskiego i w ogóle go nie pamiętający. Zastanawiałem się, na ile dzisiejsza Gwatemala przypomina tamtą jego. Fernando ostrzegał mnie, że to dwa różne kraje. Stolica w czasach Boba liczyła paręset tysięcy mieszkańców, dzisiaj ponad cztery miliony. Ale, odpowiadałem, krajobraz, klimat, szum fal i czarny wulkaniczny piasek nad Pacyfikiem się nie zmieniły. Nie zmieniła się też uderzająca żywotność tego kraju. Tu wszędzie i o każdej porze spotyka się ludzi: podróżujących, handlujących, rozmawiających, w najróżniejszych interakcjach. Ta intensywna ludzka obecność połączona z pewną obojętnością na los musiała odpowiadać Bobkowskiemu, który na parę lat przed podróżą przez Atlantyk napisał o sobie: „Zaczynam się obawiać, czy nie jestem po prostu naturą, której potrzeba wiecznego niepokoju i wiecznej zabawy z losem w kotka i myszkę. Czuję się dobrze, jak się we mnie gotuje…” (z rękopisu dziennika wojennego).
„Gawędą spod banana” nazwał Bobkowski jeden ze swoich listów z Gwatemali do Aleksandra Jany Połczyńskiego.
Comments