top of page
Writer's pictureCzesław Karkowski

Inny świat

Updated: Apr 6


Fot. Stefan Arczyński



Przeczytałem z zainteresowaniem wpis Joanny Rostropowicz „Innego końca świata nie będzie”. Autorka opowiada zajmującą historię o dzieciństwie w powojennej Podkowie Leśnej. Poruszył mnie szczególnie fragment, w którym autorka pisze o zabawach dzieci pociskami pozostałymi po wojnie.


Wyrastałem w nieco późniejszym okresie na obrzeżu Wrocławia, w dzielnicy Sępolno i naboje do broni wszelkiego rodzaju stanowiły prawie codzienny przedmiot zabaw moich i chłopaków z ulicy. Pocisków rozmaitego rozmiaru, formatu, kształtu było pełno. Trzeba pamiętać, że Wrocław przekształcono w końcowej fazie wojny w „Festung Breslau” i zaprzestano obrony dopiero w dzień albo dwa (zależy, jak liczyć) po kapitulacji Niemiec. Miasto, mocno zrujnowane, wypełnione było po brzegi amunicją. Proch strzelniczy i trotyl znajdowały się stale w naszych dziecięcych rękach.

 

Proch miał różne kształty: zwykle w postaci niewielkich czarnych kwadracików, czasami grubego proszku; z większych pocisków brało się najbardziej ceniony wśród chłopaków (dziewczynki nie brały udziału w tych zabawach) w formie ziaren pszenicy. W każdej formie dostarczał wspaniałej rozrywki. Najczęściej sypaliśmy po prostu długą, krętą ścieżkę prochową. Podpalona z jednej strony pozwalała na śledzenie nikłego ognika, a zwłaszcza gęstego dymu jak posuwał się do przodu. Było to jak zabawa w pociąg ze wspaniale parującą lokomotywą na przedzie.

 

Trotyl, żółta substancja w postaci twardego dość sera szwajcarskiego, palił się mdłym, niebieskawym ognikiem. Z niego też był wielki użytek: roztarty na miałko i z niewielkim dodatkiem prochu strzelniczego wrzucało się do metalowej puszki z otworkiem. Wieko puszki przytrzymywanej nogą po podpaleniu odskakiwało z hałasem ku uciesze zgromadzonych. Były to niebezpieczne igraszki, zwłaszcza jeśli chodzi o rozkręcanie pocisków, i mieliśmy dużo szczęścia, że nikomu z nas nic się nie stało.

 

Mniej udaną zabawą było wrzucanie małych kul pistoletowych do ogniska. Sztuka polegała na tym, aby jak najszybciej uciec i skryć się za pagórkiem w oczekiwaniu na wybuch. Niestety, ku naszemu rozczarowaniu, kule takie bardzo rzadko wystrzeliwały, a ich świst nad głowami miał przecież stanowić kulminację rozrywki. Wiedzieliśmy przynajmniej, że nie należy zbliżać się do ogniska, więc po stosownie długiej chwili, kiedy nic się nie działo, markotni opuszczaliśmy teren, zostawiając dogorywający płomyk.

 

Gdzie znajdowaliśmy te naboje? Były „wszędzie”. Największym źródłem okazał się gęsty rząd krzaków umacniających jakby wał ziemny pobliskiego kanału przeciwpowodziowego. Właściwie wystarczyło trochę pogrzebać w ziemi, aby coś znaleźć. Niestety, już wkrótce musieliśmy się spieszyć ze znajdowaniem zdobyczy, bo trzeba było „rywalizować” z jakimiś specjalistycznymi oddziałami wojskowymi, które pod koniec lat pięćdziesiątych zaczęły przeczesywać na poły dzikie tereny Sępolna w poszukiwaniu niewypałów.

 

Ale tak naprawdę to nie one były celem naszych eksploracji. Szukaliśmy skarbu, a znajdowane pociski były zaledwie jego namiastką. Zapowiedzią, iż cel jest blisko, choć jeszcze ukryty. Od najwcześniejszego dzieciństwa naszą wyobraźnię karmiły opowieści o fantastycznych, bogatych znaleziskach: ktoś, gdzieś kiedyś trafił na „skarb”. Rozpowiadano z przejęciem: tu, ktoś znalazł złoto, tam - biżuterię, a nieopodal - ktoś natknął się na wielkie bogactwo. Gdzie to było? Niedaleko – pod drzewem, pod gruzami, schowane w zakątku piwnicy...

 

Te uporczywe legendy wyrastały z faktów najnowszej historii, w cieniu której wyrastaliśmy. Na początku 1945 r. mieszkańcy opuścili Wrocław (wówczas jeszcze Breslau) w wielkim pośpiechu. Przymusowa, brutalna ewakuacja ludności cywilnej przeprowadzona przez samych Niemców, nie pozostawiała wiele czasu na zorganizowanie się. A perspektywa długiego, wyczerpującego marszu w zimie nakazywała zabranie tylko rzeczy najważniejszych do przeżycia. Mieszkańcy miasta starali się więc schować, co się dało. Zakopywali cenne przedmioty w nadziei odzyskania ich po powrocie.

 

Marzyły się nam wielkie skarby: złoto, kosztowności, może pistolet… A co znajdowaliśmy? Skorupy ceramiki, czasem niemiecki aluminiowy pieniążek. Nic nadzwyczajnego. Niemcy zostawiali oczywiście prawdziwe kosztowności, także cenności, które nie mieściły się w horyzoncie naszej wyobraźni, jak precyzyjne narzędzia, czy dobrze wyposażony gabinet dentystyczny lub warsztat rzemieślniczy. Pełno tego było we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku, ale już nie za moich czasów. Wszystko to wcześniej zostało zagospodarowane albo rozkradzione.

 

W świetnym a niedocenionym filmie „Prawo i pięść” ta właśnie rzeczywistość Ziem Odzyskanych (według wyrażenia z propagandy PRL) stała się podstawą fabuły, próbą stworzenia autentycznego polskiego „westernu”. Oto do miasteczka na ziemiach zachodnich przybywa młody człowiek (w tej roli wystąpił Gustaw Holoubek), gdzie zostaje zatrudniony przez lokalne, prowizoryczne władze. Ludzie ci, szermujący szczytnymi hasłami, są jednak w istocie bandytami, szabrownikami, którzy liczą na suty rabunek poniemieckiej własności. I przeciw nim staje samotny sprawiedliwy, który ostatecznie – jak amerykański szeryf na froncie Dzikiego Zachodu - robi porządek w miasteczku. Szybka akcja, awantura i romans, prawo i występek, strzelanina, pogonie, ucieczki – doskonała recepta na całą serię filmów przygodowych. Podejrzewam jednak, że względy ideologiczne zadecydowały, iż nie zdecydowano się na kontynuowanie tego wątku.

 

Lata po wojnie były to ziemie niebezpieczne, ale zarazem stwarzające wielkie możliwości rozwoju, szanse dla ludzi śmiałych i energicznych. Nie dziwię się więc moim dwudziestoparoletnim wówczas rodzicom, że zdecydowali się na ryzykowną wyprawę w nieznane. W marazmie powojennej pod kieleckiej wsi nic ich dobrego nie czekało. Wrocław to była szansa, perspektywa na przyszłość. Wyruszyli w nieznane.

 

Często, gdy myślę o swojej emigracji, to mam wrażenie, że odziedziczyłem po rodzicach ów gen ryzyka i przygody, który im w powojennych latach czterdziestych, a mnie później kazał ruszyć w szerszy świat z wiarą, że sobie poradzę, że będzie lepiej, że otworzą się przede mną nowe perspektywy. W ich przypadku był to także rodzaj emigracji – w tereny obce, niepewne, nawet niebezpieczne. Gromadzili się tu ludzie przesiedleni ze Wschodu oraz Ukraińcy przymusowo deportowani w ramach Akcji Wisła, często wrogo nastawieni do Polaków. Oprócz nich, na te ziemie podążali przede wszystkim awanturnicy i przestępcy – „szabrownicy” było określeniem najczęściej używanym.

 

W latach 1950. wcale nie było takie pewne, że te tereny pozostaną w Polsce. Wszyscy spodziewali się rewizji granic: Polacy ze Wschodu liczyli na powrót do swoich domów. Niemcy też oczekiwali odzyskania ziem, które im zabrano po 1945 r.  Pamiętam przecież jeszcze Niemców mieszkających w naszym sąsiedztwie. To wspomnienie dalekie, jak przez mgłę; nie wiem, czy byli starzy czy młodsi, ale zapewne zostali na miejscu z nadzieją, że kiedyś tu będzie ponownie ich ojczyzna i Wrocław znów będzie Breslau. Czekali na rychłą odmianę losu. Z drugiej strony, mimo agresywnej propagandy na temat „ziem odzyskanych”, same władze PRL chyba nie bardzo wierzyły, iż teren ten pozostanie faktycznie przy Polsce. Toteż stał przez długie lata „odłogiem”, gruzy nie uprzątnięte, poniemieckie budynki byle jak zabezpieczone albo w ogóle nie. Ale właśnie dzięki temu stanowił też wspaniały teren zabaw.

 

Dziś, gdy odtwarzam w świadomości tamte odległe lata, pamiętam doprawdy sielskie dzieciństwo: na obrzeżach miasta, wśród łąk i lasów. Na poły opuszczone zabudowania wokół dawnego stadionu olimpijskiego (Breslau stanowił zaplecze sportowe do przygotowań niemieckich do olimpiady berlińskiej 1936 r.). Gruzy pełne sekretów. Porzucone dawne budowle na czele z kościołem protestanckim, którego okna, wysoko nad ziemią, zabite na głucho deskami, stanowiły nieustannie łakomy cel ciekawości i chłopięcych eksploracji. Pusty budynek napełniał jednak strachem i nabożną czcią, toteż niewielu śmiałków dostawało się do środka, choć sporo z kolegów chełpiło się, fałszywie, iż doń weszli. Ja się nie odważyłem. Wszystko to razem dostarczało nieustannych emocji i rozrywki. Było pożywką dla wyobraźni, inwencji, rozwoju świadomości.

 

Kościół górował nad niską zabudową dzielnicy, a na szczycie graniastej wieży stał wielki metalowy krzyż. Pamiętam, jak mieszkańcy ulicy wylegli na zewnątrz, aby przyglądać się ze zgrozą jak ekipa specjalistów ściąga ów krzyż jako jeden z pierwszych kroków do przebudowy świątyni na kino. Mimo że napływowa ludność była katolicka, jednak zdjęcie krzyża – nawet z nieczynnego, protestanckiego kościoła – przyjęto źle, jako akt bezczeszczenia wiary i religii. Na przedwojennym zdjęciu widać wieżę i ów wysoki krzyż.



Fotografii z czasów mojego dzieciństwa zachowało się mało. Aparaty fotograficzne były rzadkością, zdjęcia – drogie. Nie istniała tradycja uwieczniania w obiektywie, czego się dało. Na niewielkiej fotografii z 1947 r. moi rodzice w centrum Wrocławia ze starszym bratem na ręku, już podrośniętym niemowlakiem. Miasta na tym wąskim ujęciu nie widać; z tyłu jakiej poniemiecki samochód. Po obskurnej męskiej teczce, którą moja mam trzyma (zapewne własność fotografia; mama wzięła, aby zapewnić mu swobodę ruchu obu rąk) można się domyślać ogólnej biedy życia.

 

Na innej, którą datuję na 1954-55 rok: ja z lewej strony; z prawej mój starszy brat, Andrzej; pośrodku kolega Zygmunt. Ważne jest tutaj tło: to wspomniane tereny kanału przeciwpowodziowego, w głębi most, za którym przebiegała administracyjna granica miasta. Pusto, sielsko, doskonałe miejsce do zabaw, biegania, wyżycia się. Swoboda i beztroska dawnego dzieciństwa pełnego ruchu, przebywania nieustannie na świeżym powietrzu, wytężania wyobraźni.


Moi rodzice na pl. Kościuszki, 1947

Nad kanałem przeciwpowodziowym


Dzisiaj nikt sobie nie może wyobrazić dorastania w warunkach takiej wolności, z dala od nadzoru rodziców i krępujących obostrzeń, bez strachu o potomstwo, aby broń Boże jakaś krzywda im się nie stała. W naszym (moim i kolegów) przypadku guzy, rany zadrapania, siniaki były na porządku dziennym. Nikt się specjalnie tym nie przejmował. Później zaczęto ograniczać swobodę ruchu dzieci – do podwórkowego trzepaka. Zaś dzisiaj – do całkowitego bezruchu przed komputerem albo telewizorem; bezruchu nie tylko mięśni, ale i wyobraźni.


Breslau, plan osiedla Zimpel, 1930

Wrocław, Sępolno, 2010


 


Czesław Karkowski – dziennikarz, filozof, autor, także tłumacz. Ponad 20 lat w „Nowym Dzienniku”, równolegle – prawie 30 lat nauczyciel akademicki w Mercy College i

Hunter College.

214 views0 comments

Recent Posts

See All

Comments


bottom of page