Andrey Burkovskiy (Menachem) Tess Goldwyn (Zocha)
Szłam na przedstawienie nastroszona i nieufna. Sztuka Tadeusza Słobodzianka Nasza klasa jest mądra, ale miałam oglądać inscenizację przygotowaną przez Igora Golyaka, rosyjskiego reżysera pochodzącego z Ukrainy, po studiach w Moskwie i latach pracy w moskiewskich teatrach. Zebrany przez Golyaka zespół tworzący przedstawienie na scenie i za kulisami jest międzynarodowy, z udziałem artystów pochodzących z Niemiec i Ukrainy, z Kalifornii, Kolorado, gór Ozark i z Nowego Jorku, nawet z korzeniami na Kubie, ale bez żadnego udziału polskich artystów.
Co Golyak i jego drużyna zrobią ze skomplikowanym tekstem Słobodzianka, który już się kiedyś odbił się mocnym echem w Warszawie, w kontekście dyskusji o prawdzie historycznej i współodpowiedzialności Polaków za zbrodnie w czasie wojny? Jak zabrzmi po angielsku ten brutalny i poetycki tekst w adaptacji Normana Allena, wybitnego amerykańskiego pisarza, lecz który w ogóle nie zna języka polskiego?
Do tego teatr był daleko, z dojazdem teraz wyjątkowo uciążliwym, bo metro chodzi wieczorami i w weekendy według logiki narzuconej harmonogramem przebudowy licznych stacji wyposażanych w ochronne barierki. Czasem jadąc w dół miasta zatrzymuje się tylko na stacjach ekspresowych, a na lokalnych nie; czasem na odwrót, wlecze się w dół, a pędzi w górę, zostawiając nas na pastwę ślamazarnego autobusu lub uciążliwych przesiadek w podziemnym labiryncie.
Miałam jechać sama, bo nikt nie chciał ze mną iść na przedstawienie. Wśród polskich znajomych, bo sztukę znają i nie lubią, albo znają i cenią, lecz nie chcą ponownie oglądać. Wśród amerykańskich, bo już słyszeli, że rzecz jest o odległych sprawach i ponurych, więc po co dodawać ponurości do i tak ponurych czasów. Zresztą pewnie niewiele by zrozumieli, tłumaczyli, dziękując mi za zaproszenie, bo polskie sztuki lubią udziwniać i trudno się do nich ustosunkować.
Po części muszę przyznać tym ociągającym się rację. Mimo pomysłowych rozwiązań inscenizacyjnych, sztuka wymaga znajomości historycznych faktów, a historia tamtego kawałka ziemi jest rzeczywiście zawiła. Bogactwo środków wizualnych, choć użytych tu z kunsztem i pomyślunkiem, rozprasza niekiedy uwagę, z pokusą uniku w malowniczość. I też jest prawdą, że całość jest trudna do ustosunkowania się dla odbiorcy. Potwierdzają to recenzje amerykańskich krytyków, które wychwalają inscenizację i świetną grę aktorów, ale omijają tematykę na ile się da, podkreślając tylko warstwę sztuki najbardziej już swojską: rzecz o krzywdach żydowskich w mieścinie na wschodzie Polski i okrucieństwie polskich wobec żydowskich sąsiadów.
Lecz z nastroszenia i nieufności nic mi nie pozostało po pierwszych paru minutach. Sztuka Słobodzianka nie mieści się w tym znanym schemacie. Nie jest dokumentem obnażającym sekrety i dopominającym się o potępienie w imię prawdy. Jest rodzajem zmagania się z niemożliwością takich ostatecznych rozliczeń. Konfrontacją i pytaniem raczej niż odpowiedzią według oswojonej formułki. Choć opowiada o „naszej klasie” i anonimowej wsi, pochyla się nad pojedynczym człowiekiem, z jego winą i nie-winą, poronionym marzeniem i klęską. Our Class, przygotowane przez Golyaka i imponujący zespół Arlekin Players, wciąga widza z magiczną siłą w rozszerzające się kręgi tragedii.
Na początku znajdujemy się razem z dzieciakami w pierwszej klasie. Towarzyszymy ich wspólnym zabawom. Poznajemy lepiej. Każdy ma wyrazistą twarz, własne imię, i coś, co odróżnia go od innych. Daria jest śliczna i pełna wdzięku. Rysiek przyciąga uwagę fantazyjnym gestem i roześmianą buzią. Władek jest trochę prostak, lecz lojalny i prostolinijny. Menachem zbyt beztrosko chwali się nowym rowerem, lecz też wciąga innych we frajdę odkrywania filmów. Rachelka dumna jest z ojca-młynarza, który wszystko potrafi. Zygmunt swego ojca nie lubi, bo boi się pijaka.
Żadne z dzieci nie posiada nadzwyczajnego daru. Żadne nie jest naznaczone odstręczającą skazą. Nie odgadniesz, które z nich ukryje kolegę – przed niemieckim okupantem i przed polskim sąsiadem. Kto się ześwini i ze świństwa już nie okupi. Kto się tylko pobrudzi i zapłaci za to zbyt wysoką cenę. Kto będzie najpierw bohatersko odważny, potem już tylko brutalnie bezwględny.
Dzieciaki, dzieciaki – bawią się razem, siedzą w ławkach obok siebie, uśmiechają do nas ze wspólnej fotografii. Śpiewają piosenki. Ta, dziecinna jeszcze, otwiera opowieść:
Ćwierkają wróbelki od samego rana:
ćwir, ćwir, dokąd idziesz, dziecino kochana?
A dziecina na to śmieje się wesoło:
szkolny rok się zaczął, więc idę – do szkoły!
Ciekawi dnia jutrzejszego. Heniek chce być strażakiem. Zocha – krawcową. Rachelka – lekarzem, jak jej wujek Moshe. Władek – woźnicą. Menachem też. Skromne chcenia, lecz dla chłopskich dzieci, dla dzieci służących, i tych z rodzin drobnych sklepikarzy i rzemieślników, to już aspiracje. Zdarzy się wzlot wyobraźni: Daria będzie gwiazdą filmową. Rysiek, ten z szerokim uśmiechem – pilotem. Jakub Katz – nauczycielem, i ma na to szansę, bo jest prymusem. Abram z kolei chciałby być szewcem, jak jego ojciec. O jego losie jednak zdecyduje rodzinna narada; decyzją dziadków, rodziców i rabina ma jechać ,,do Ameryki”. Zdążą go wysłać na studia rabinackie przed horrorem wojny.
W klasie stworzonej na scenie wysoko wznoszą się czarne tablice. Od pierwszej lekcji mamy przed oczami wypisaną kredą listę imion. Przy każdym jest data narodzin i śmierci. Jesteśmy więc z nimi w przeżywanym momencie, lecz z wiedzę o zarysie ich dalszego losu.
Jakub będzie pierwszy, który zginie okrutną śmiercią, choć najpierw sam przyczyni się, nieświadomie, do krzywdy Ryśka. Dora pierwsza zajdzie w ciążę, urodzi i utraci dziecko, ginąc w płomieniach razem z synkiem. Abram pierwszy zmieni nazwisko; przybywając w 1937 r. do Nowego Jorku, z powodu drobnego nieporozumienia, przeobrazi się z Abrama Piekarza w Abrama Bakera. Nie jest jedynym z ,,naszej klasy”, który nabędzie dodatkowe lub zmienione imię. Zygmunt dostanie ksywę „Popov”, kiedy zacznie donosić dla NKWD w 1939. Rachelka stanie się Marianną w 1941. Menachem uzyska stopień pułkownika jako „Zdzisław Cholewa” w szeregach UB w latach 1950. Nikt nie zostanie tym, kim wyobrażał sobie, że będzie.
Sztuka Słobodzianka obejmuje szeroki obszar czasu. W czternastu „lekcjach”- scenach akcja prowadzi od 1926 roku poprzez śmierć Marszałka Piłsudskiego; przemieszanie i zniszczenia wprowadzone przez Czerwoną Armię; wejście niemieckiego okupanta; ponowne przejęcie władzy przez komunistów, tym razem domorosłych, za pan brat z ruskimi; chaos i bezprawie pierwszych powojennych lat; trud dalszych przemian; aż do współczesności. Toczy się w nierównym tempie. Najpierw powoli, wstrzymując akcję w kluczowym momencie, by w skupieniu wsłuchać się w głosy tych skrzywdzonych i tych krzywdzących, a także świadków, którzy patrzą, i świadków, którzy nie chcą widzieć. Potem, już w przyśpieszeniu, połyka dekady.
Zmarli jednak wymykają się dyktom chronologicznego biegu lat. Pozostają wśród żywych, tuż obok, razem z nimi. W przedmiotach, które są bardziej trwałe niż ludzie. W popiele ziemi. W wyrzutach sumienia. Kryją się w zakamarkach usprawiedliwień. Towarzyszą w ucieczkach. I długo jeszcze nikt, kto przeżył czas wojenny, nie ma całkiem czystych rąk i spokojnego snu.
Tylko Abram, wydaje się, wymknął się z niszczycielskich trybów historii. Uczył się jak rozmawiać z Bogiem. Zakończył studia. Z dumą donosił kolegom, że jako rabin złożył już swoją pierwszą ofiarę z cielęcia. Pisał, że się ożenił i oczekuje pierworodnego. Nie zapomina o kolegach z klasy. Dopomina się wiadomości o wszystkich. Wytrwale czeka i przyświadcza, choć z daleka. Każdy list kończy błogosławieństwem. Sprawiedliwy i pełen dobrej woli, Abram służy poradą i pomocą. Rozdaje nagrody, gdy uważa, że się należą. Głośno oburza, gdy oburzyć się trzeba. Nie waha się wypomnieć i napomnieć.
Wysyłane regularnie listy Abrama są dowodem pamięci i trwałości związków. Są też znakiem ogromnego dystansu jaki odgradza jego bezpieczniejszy i uporządkowany świat od doświadczeń tamtych daleko, w okrutniejszych warunkach. Dystans pozwala na poczucie słuszności. Ale dystans to przywilej. I rzecz względna.
Może w rozrachunkach z historią nie wystarczy składać świadectwo i wstrząsać sumieniem innych. Mimo zaklęć „nigdy więcej”, bezmiar krzywd dzieje się nadal – w różnych formach i w różnych częściach świata. Może należy bardziej doceniać cud względnego porządku i bezpieczeństwa. Może szansa na lekcję z historii jest w rozpoznaniu, że w każdym jest zdolność do uczynienia krzywdy – w geście samoobrony. W dzikim zapamiętaniu. Ze strachu. Z zemsty. Z rozkazu. Z bezkarności. W poczuciu świętej racji.
Sztukę zamykają dwie litanie nazwisk. Obie spisuje Abram, z uwagą i czułością. Pierwsza wylicza jego dziadów i pradziadów, wujów, stryjów i ciotki, kuzynów i kuzynki. Cały świat, który stracił w czasie wojny. Długa to litania i żałobna, jak kadysz. I jak modlitwa wyraża szacunek dla życia a także wdzięczność, że ich imiona pozostają zachowane w pamięci.
Druga to świadectwo jego potomków. Jest to dumna i tryumfalna lista patriarchy rodu. Oto moi synowi, wylicza Abram w liście do Rachelki/Marianny: Isaac, Jakub, David i Sam oraz córki: Dora, Tyl i Hannah. Żony synów: Darryl, Zelda, Gina i Judy oraz mężowie córek: Joe, Mickey i Adam. 29 ukochanych wnuków i 16 ukochanych wnuczek, a także prawnuki: Abram, Jacob, Lester, Ewan i Omar, bliźniaki Czou i Czeng, Sara, Lily, Dora, Ann, Sonia, Li i Ben Zion grający na klarnecie…
Kim są twoje dzieci i dzieci twoich dzieci, Abramie? Kim są ich sąsiedzi? Jaką historię tworzą? Dokąd idą?
Our class - zespół
Scenografia Jan Pappelbaum
Ilia Volok (Władek), Alexandra Silber (Rachelka Marianna)
Richard Topol (Abram). Zdjęcia Pavel Antonov
Tak się składa, że w teatrze w tym momencie jest zdumiewająco wiele spojrzeń wstecz, w konfrontacji z historią lub w poszukiwaniu natchnienia. Ambitny afro-amerykański pisarz Branden Jacobs-Jenkins już zdążył zaznaczyć swoją obecność: m.i. dramaty Gloria i Everybody, które znalazły się wśród finalistów nagrody Pulitzera oraz An Octoroon, odznaczony prestiżową nagrodą Obie. Jego nowa sztuka Appropriate niestety nie radzi sobie z ciężarem tematyki niewolnictwa na lokalnym podwórku.
Wieloznaczny tytuł – słowo można przetłumaczyć jako ‘właściwy’, ‘odpowiedni’ lub ‘słuszny’- niby otwiera się na różne odpowiedzi na konkretne pytania: Co zrobić z grobami niewolników pochowanych w twoim przydomowym ogrodzie? Co zrobić z albumem zdjęć, znalezionym w biurku ojca, które dokumentują krwawe samosądy? Jakie cienie rzucają na teraźniejszość grzechy przodków? Jakich wniosków i działań domaga się świeżo uzyskana świadomość dawnych przekroczeń i krzywd?
Wydaje się jednak, że nie o poszukiwania odpowiedzi tutaj chodzi. Sztuka opiera się o ograny schemat: śmierć ojca sprawia, że cała rozproszona rodzina zbiera się w okazałym domostwie na byłej plantacji, gdzieś w Arkansas. Rodzina, to znaczy najstarsza siostra, Antoinette Lafayette, zwana Toni (Sarah Paulson), z kilkunastoletnim synem; młodszy brat, Bo (Corey Stoll), wygodnie usytuowany w dalekim Nowym Jorku, z żoną Rachel (Natalie Gold) i dwójką dzieci; najmłodszy brat, Franz (Michael Esper), nieudacznik, były narkoman i były kryminalista, nadal nieżonaty, choć zaskoczył rodzeństwo, bo przyjechał z atrakcyjną młodziutką partnerką, o wdzięcznym imieniu River (Elle Fanning). Wszyscy wyglądają w miarę rzeczowo, choć od początku czuć konflikty.
Spięcia, oczywiście, szybko się potęgują; ukrywane szkielety wychodzą z szaf; kto się wydawał naiwny, naiwny nie jest; kto niby silny, rozpada się w kruchości. Zmarły patriarcha – znany i ogólnie szanowany prawnik, podpora lokalnej społeczności – na szacunek nie zasługuje. Prawdopodobnie był zatwardziałym rasistą, niewykluczone, że brał udział w linczach. Był także antysemitą, dodaje z elokwencją Rachel. „Zawsze to czułam – zwraca się oskarżycielsko do męża – „tyś nic nie powiedział, gdy twoja matka określiła mnie jako ‘żona-Żydówka’!”
Płyną żale i oskarżenia szerokim nurtem, i im lepiej ich poznajemy, tym bardziej denerwują. Są karykaturami samych siebie, sprowadzeni do uraz i zaślepienia. Aż żal aktorów, bo role ustawione są crescendo. Przekrzykują się, jakby konkurując o medal kto Najgłośniej i Najbardziej Nieznośnie. Nawet ledwo podrośnięte dzieciaki nie zasługują na sympatię. Nie ma co tu ratować. Rodzina właściwie od dawna była wypaczona. Teraz topi się w bezradności i goryczy.
A gdybyśmy sami nie doszli do takiej konkluzji, Lila Neugebauer dodaje malowniczą kodę. Bo i Rachel wracają do Nowego Jorku. Wszyscy się rozjeżdżają. Dom zostaje pusty i zamknięty. Jest nawet pewna ulga w tym wyciszeniu. Lecz po chwili, w ciemnościach i ciszy rozlega się szum wiatru. Otwierają i zatrzaskują drzwi. Skrzypi podłoga. Pęka szczelina w ścianie. Spada z hukiem żyrandol. Ruiną domu zawładnie bujna zieleń i duchy.
Appropriate - zespół
Michael Esper Franz), Corey Stoll (Bo) i Sarah Paulson (Toni)
Epilogue. Zdjęcia Joan Marcus
Twórcom musicalu Buena Vista Social Club nie chodzi o politykę ani zmaganie się z przeszłością. Marco Ramirez, David Yazbek i Saheem Ali biorą pełną garścią, co najlepsze z dawnych czasów, dodają nieco bajkowego kolorytu, zawiązują kokardę happy-endu, i pozwalają nam się cieszyć wspaniałą muzyką. Chwytem dramatycznym tutaj jest odtworzenie słynnej sesji nagrań son cubano, którą udało się zorganizować pewnemu młodemu entuzjaście muzyki kubańskiej z lat 1940-1950.
Jesteśmy w Hawanie. W 1997 r. Juan de Marcos Gonzalez ma okienko paru tygodni, by zrobić nagranie ze starą gwardią muzyków w profesjonalnym studio na zaproszenie World Circuit Records. Reflektor międzynarodowej uwagi zwrócony na zapomnianych już muzyków jest sam w sobie czymś nadzwyczajnym. Zaproszenie przez znaną firmę graniczy z cudem. Dostęp do świetnej technicznie aparatury ten cud podwaja.
Praktyczny problem, z którym Juan de Marcos musi sobie poradzić, szybko, to zebrać rozproszonych muzyków. Ktoś ważny już umarł. Ktoś, skłócony, zerwał wszelkie kontakty. Niektórzy zrezygnowali czy zmuszeni byli zrezygnować z muzycznej kariery. Przeciwności się piętrzą: wiek muzyków, rozgoryczenie, niedowiarstwo. Genialny pianista Rubén Gonzalez - jakby odpłynął w czarną dziurę, nikt nie widział go od lat przy klawiaturze… Ale jest już solidny trzon zespołu: gitarzysta Compay Segundo, genialny kontrabasista Orlando Lopez, śpiewak boler Ibrahim Ferrer. Oby jeszcze tylko przekonać śpiewaczkę o potężnym a aksamitnym głosie - Omara Portuondo.
Tamtego historycznego roku Juan de Marcos nagrania dokonał. I stał się następny cud. Muzyka poszła w świat jak ogień po preriach. Zdobyła fenomenalną popularność. Wzbogaciła się o dwa filmy dokumentalne, m. i. Wima Wandersa. Wychowała następne pokolenie muzyków kontynuujących klasyczną tradycję son cubano. Na przełomie 2023/24 rozbrzmiała tęsknie, radośnie i tryumfalnie w teatrze Atlantic Company na zachodnim krańcu Manhattanu. Dialogi były po angielsku, słowa piosenek zachowane oryginalne, po hiszpańsku. Imponujący zespół muzyków latynoskich, w bardzo szerokim tego słowa rozumieniu, zebranych z różnych ścieżek i stron świat – z Kuby, Meksyku, Puerto Rico, Hiszpanii, Panamy, Caracas, Nowego Jorku – potwierdził, że jest w tej muzyce piękna, żywa siła.
Buena Vista Social Club. Zdj. GD
Natalie Venetia Belcon (Omara). Zdj. Ahron R. Foster
Buena Vista Social Club - zespół. Zdj. Ahron R. Foster
Szczęśliwie tańczy sobie z historią młoda kompozytorka amerykańska i śpiewaczka Heather Christian. Ona z kolei pragnie zadbać o duszę i siłę ducha, traktując pracę twórczą jako wspaniałą okazję do współpracy z szerokim kręgiem artystów i do swobodnych poszukiwań na pograniczach muzyki klasycznej, folklorystycznej, pop i gospel.
Inspiracją dla nowego utworu, poematu-opery Terce, znalazła w dźwiękach z natury; biblijnych psalmach; monofonicznych utworach Hildegard von Bingen, przeoryszy zakonu benedyktynek z XII w.; mistycznych tekstach Julian z Norwich, z XIV w.; w rozważaniach i praktyce współczesnej badaczki Robin Wall Kimmerer, z pochodzenia Indianki z ludu Potawatomi, z edukacji naukowca od mchów i ekologii lasów.
Wyobraźnia podpowiada jak przerobić prozę i żmud typowo kobiecej przez wieki pracy - sprzątanie, przygotowywanie posiłków, dbanie o rośliny i dzieci – w poezję życia. Więzie koleżeństwa żywią serce. Zgrzebne przedmioty – naparstek, druszlak, stare patelni – można złożyć w wymyślny instrumenty muzyczny. Odkurzacz przyda się do tańca. Widelce i chochle przemienią w imponujący żyrandol. Duch Święty śpiewa tutaj kobiecym głosem – ku chwale Boga i człowieka.
Nowa wersja zakonnej porannej modlitwy znalazła prawykonanie w ramach festiwalu Prototype, w starym kościele w Brooklynie. Olbrzymią przestrzeń wypełnił gwar głosów, mocne rytmy, przyjazny nastrój. Okazja by posłuchać na żywo już przepłynęła, ale na pewno się pojawi znowu, w innym kontekście, i warto zapamiętać to imię. Heather Christian na pewno nie raz nas zadziwi, dając powody do zadumy i radości.
Heather Christian. Zdjęcie Maria Baranova
Zdj. GD
Terce -zespół. Zdjęcie Maria Baranova
Jeszcze słowo bardziej osobiście: przepraszam za dwutygodniowy poślizg w naszym dotychczas regularnym, tygodniowym – z wyjątkiem miesiąca letnich wakacji – rytmie wpisów. Wyjątkowo intensywny początek akademickiego roku zgarnął mnie w wiry studenckich potrzeb i nie wyrobiłam się z moją recenzją ani redakcją innych tekstów. Pardon. Postaram się, by znów spotykać się co niedziela. Dobrej dalszej drogi, ku wiośnie.
Tadeusz Słobodzianek, Our Class, w adaptacji Normana Allena. Reżyseria: Igor Golyak; scenografia: Jan Pappelbaum; kostiumy: Sasha Ageeva; oświetlenie: Adam Silverman; dźwięk: Ben Williams; muzyka: Anna Drubich (kompozytor), Lisa Gutkin (kierownik muzyczny). W wykonaniu: Gus Birney (Dora), Andrey Burkowskiy (Menachem), José Espinosa (Rysiek), Tess Goldwyn (Zocha), Will Manning (Heniek), Stephen Ochsner (Jakub Katz), Alexandra Silber (Rachelka/ Marianna), Richard Topol (Abram), Ilia Volok (Władek), Elan Zafir (Zygmunt). Przedstawienie przygotowane przez Arlekin Players Theatre (zespół założony przez Igora Golyaka w 2009 r.). Występy w ramach przeglądu teatru alternatywnego Under the Radar, 12 styczeń - 11 luty, w BAM Fisher, 321 Ashland Place, Brooklyn.
Branden Jacobs-Jenkins, Appropriate. Reżyseria: Lila Neugebauer; scenografia: dots; kostiumy: Dede Ayite; oświetlenie: Jane Cox; dźwięk: Bray Poor & Will Pickens. W wykonaniu: Graham Campbell (Rhys), Michael Esper (Franz), Elle Fanning (River), Natalie Gold (Rachel), Alyssa Emily Marvin (Cassidy), Sarah Paulson (Toni), Corey Stoll (Bo). Premiera 18 grudzień, przedstawienia do 3 marca, Helen Hayes Theater, 240 W. 44th St., przy Times Square. Po krótkiej przerwie, w końcu marca sztuka powraca na scenę w Belasco Theatre, 111 W. 44 St., do 30 czerwca.
Buena Vista Social Club, z muzyką Buena Vista Social Club, librettem Marco Ramirez. Reżyseria: Saheem Ali; scenografia: Arnulfo Maldonado; kostiumy: Dede Ayite; oświetlenie: Tyler Micoleau; dźwięk: Jonathan Deans; kierownik muzyczny: Marco Paguia. W wykonaniu: Renesito Avich (Eliades), Natalie Venetia Belcon (Omara), Kenya Browne (Young Omara), Danaya Esperanza (Young Haydee), Jared Machado (Young Compay), Julio Monge (Compay) , Leonardo Reyna (Young Rubén), Mel Semé (Ibrahim), Olly Sholotan (Young Ibrahim), Jainardo Batista Sterling (Rubén), Luis Vega (Juan De Marcos) et al. Atlantic Theater Company, 12 grudzień - 28 styczeń, Linda Gross Theater, 335 W. 20 St., Manhattan.
• Chan, chan (clip z filmu dokumentalnego Wim Wendersa 'Buena Vista Social Club'):
• BVSC, Dos gardênias (World Circuit):
• Omara Portuondo i Emilio Morales, Dos gardênias (Montreal, 2009): https://youtu.be/x3IqyTiSr3A?feature=shared
• Omara Portuondo & BVSC (Koncert w Belgradzie, w 2012):
Terce: A Practical Breviary – z muzyką i librettem Heather Christian. Reżyseria: Keenan Tyler Oliphant. Scenografia: Nick Vaughan & Jake Margolin; kostiumy: Brenda Abbandandolo; oświetlenie: Masha Tsimring; dźwięk: Nick Kourtides. W wykonaniu muzyków i solistów: Heather Christian, Terry Dame, Viva De Concini, Rima Fand, Jessica Lurie, Divya Maus, Kei Mel Hsu, Mona Seyed-Boloforosh, Maya Sharpe Warner oraz 28-osobowy chór pod kierunkiem Mona Seyed-Boloforosh i Jacklyn Riha. Zamówione I przygotowane w ra/ Produkcja HERE arts Center, w ramach festiwalu PROTOTYPE: Opera/Theatre/Now. 10 styczeń – 4 luty. The Space at Irondale, 85 S. Oxford St., Brooklyn.
Doskonała recenzja "Naszej klasy" w tym, że skupia się na wartościach dramaturgicznych i sztuki i przedstawienia, niw wchodząc w wątpliwe spory "kto bardziej winień" i czy "nas" nie obraża. Pani Drabik kontynuuje w tych blogowych prezentacjach bogate tradycje polskiej krytyki teatralnej.
Wszystko to bym chciał zobaczyć i usłyszeć, tak barwnie opisane!
No trzeba polecieć:)