czyli ten okropny, nieludzki, wspaniały świat
Luis Quintero w Medea: Re-versed. Zdj. Carol Rosegg
Sezon zaczął się skromnie: dwie premiery w niewielkich salach, z boku głównego nurtu teatralnych wydarzeń. Ale przedstawienia robione z iskrą bożą, oba świetne – w interpretacji tekstu, inscenizacji a także prowadzeniu aktorów.
Zacznę od najtrudniejszej greckiej klasyki, tragedii Eurypidesa o matce, która pragnąc ugodzić w serce zdradzieckiego męża zabija swoje dzieci. Brutalnie brzmią słowa Medei szybując nad przepaścią 2,500 lat między ateńską publicznością „tam i wtedy”, a nami „tu i teraz”. Ile w nich nadal rozpaczy, zagubienia i okrucieństwa:
Dlaczego tak stwardniało me serce kobiece?
(…) Teraz już przepadła
Na wieki słodka troska! Innego dziś jadła
Skosztuję! Pozbawiona was, o dzieci lube,
Żywić się będę smutkiem, skazana na zgubę,
I was już od tej chwili inne czeka życie –
Przenigdy wy swej matki już nie zobaczycie
Miłymi oczętami! Czemu tak ogromnie
Wpijacie się tym wzrokiem? Czemu się tak do mnie
Śmiejecie tym ostatnim uśmiechem? (…)
Spojrzawszy w te ich jasne źrenice, od razu
Straciłam wszelkie męstwo! Ach! Nie jestem z głazu!
Ja tego nie uczynię! Żegnajcie na wieki,
Me plany! Ja was, dzieci, wezmę w kraj daleki
Ze sobą! Na cóż ojcu dokuczyć mi trzeba?
Czy na to, bym po dwakroć cierpiała? O nieba!
Precz dawne me zamysły! Jednak czyż dopuszczę,
By miano szydzić ze mnie, żem swych wrogów tłuszcze
Puściła tak bez kary? Niechże się nie boi
Me serce! Wstyd i hańba, żem do duszy swojej
Dać mogła przystęp słowom tak miękkim! Przestanę
Być tchórzem! Idźcie do dom, dziateczki kochane!
A komu się wydaje, że przy tej ofierze
Nie może być obecnym; niech się precz zabierze!
Nie! Litość ręki mojej przekupić nie zdoła!
(W przekładzie Jana Kasprowicza)
Bezwzględna to sztuka pełna ognia wielkich pasji, zimna w samolubstwie głównych postaci. Medea stanie się symbolem przekroczenia, mszcząc się za swoją krzywdę, wszelkich granic zemsty. Nie tylko ona jednak jest okrutna. Jazon oburza się, gdy Medea podważa jego gładkie racje, że powinna cieszyć się z jego małżeństwa z córką króla, a więc z jego zdrady; przecież jej dzieci zyskują w ten sposób szansę, by stać się książątkami w Koryncie. Kreon jest przekonany, że ma prawo w imię szczęścia ukochanej córeczki wygnać Medeę ze swojego królestwa, czy na śmierć ją skazać, jeśli uzna to za konieczne.
Eurypides jest bezlitosny. Obnaża naszą zdolność do racjonalizacji i usprawiedliwienia wszelkich własnych czynów. Pokazuje, że traktujemy nasze ambicje i pragnienia jako absolutnie słuszne. Gubimy się w tych ambicjach i pragnieniach, gdy zabraknie kompasu serca, i lęku przed bogami. Brak szacunku dla drugiego człowieka, brak wzajemnego zaufania, ma niszczący efekt, podważający podwaliny cywilizacji.
Trudno jest wystawić tak niewygodną w wymowie sztukę „na serio” i z przekonaniem. Współczesna kultura, szczególnie masowa, woli oskarżać innych niż kazać nam przypatrzeć się samemu sobie. Czuje się niepewnie wobec wizji tragicznego wymiaru ludzkiego losu. Chwała więc dla Luisa Quintero, że skonfrontował się z tym wyzwaniem. Wyeliminował drugoplanowe postacie Piastuna, Piastunki, Posła. Skrócił tekst. Wprowadził postać „emcee” – opowiadacza historii, podkreślając możliwość aktywnego kształtowania opowieści. Nadał całości groźny, głodny rytm wielkomiejskiego rapu.
Do nowego brzmienia słów Eurypidesa/Quintero, inscenizacja pod kierunkiem Nathana Winkelsteina dodała inne elementy kluczowe dla podkreślenia wymowy sztuki. Rola Chóru przesunięta została w stronę publiczności. Jazon, Medea, Kreon zwracają się do nas, a my stajemy się Chórem – zaangażowanym obserwatorem. Przytakujemy Przewodnikowi Chóru. Ostrzegamy Medeę przed dzikością zemsty. Empatia jaką czujemy dla jej nieszczęścia – brawa Sarin Monae West!, wyśmienita w szaleńczej roli – w żaden sposób nie usprawiedliwia ani umniejsza grozy jej czynów.
Jest w tej inscenizacji tragedii Medea: Re-versed nieco zbyt wiele pulsujących świateł. Uderzeń elektrycznej gitary. Hałasu. Ale twórcy zachowali szacunek dla tekstu. Odmienna dykcja i rapowy rytm nie podważają, lecz podkreślają pierwotny duch sztuki. Wysłuchujemy krętackich słów Jazona, dufnych oracji Kreona i machinacji Medei w napiętej uwadze. Serce wali z przejęcia.
Horror wobec okrucieństwa oraz wzruszenie cierpieniem przywołują wiarę w teatr: miejsce, gdzie wszystko może się wydarzyć. Gdzie można poszukiwać nowych rozwiązań dla prastarych problemów.
Sarin Monae West (Medea)
Stephen Michael Spencer (Jason) & Sarin Monae West
Jacob Ming-Trent (Creon) & Sarin Monae West
Stephen Michael Spencer, Luis Quintero, & Jacob Ming-Trent. Zdjęcia Carol Rosegg
*
W przestronnej sali La MaMa rekwizyty i elementy dekoracji wyglądają mizernie: stoliczek i maszyna do szycia pomalowane sinawą bielą. Dziwna konstrukcja z framugą drzwi i minimalną „kurtyną”, zza której wjedzie Henry, bohater i anty-bohater dramatu Gombrowicza The Marriage. Dwa neonowe krzyże – na tylnej ścianie, wpisane w półkola zarysu piersi – przyciągają oko pogodną różowością. Odbijają się w lśniącym linoleum podłogi.
Henry jest zdezorientowany w tej przestrzeni, którą nieskładnie próbuje opisać:
Zasłona wzniosła się…. Niejasny kościół
I niedorzeczny strop… Dziwne sklepienie…
A pieczęć tonie otchłań w otchłań czarnej
Zastygłej sfery sfer i kamień kamień…
Wydaje się ogłuszony hukiem wybuchów. Gdzieś tam, zza ścianą, wojna się toczy. Henry pojawia się w mundurze, z czerwoną plamą na ręce. Jak jego przyjaciel, Johnny, który też przybywa w kamuflażowym kombinezonie, w saperkach, z czołem znaczonym krwią. Ranni? Uratowani od klęski?
Henry duchy widzi… Czy możliwe, że powrócił do rodzinnego domu? Czy ten mężczyzna, który pojawia się z bronią w ręce, to nie jego ojciec? Kobieta, której nie rozpoznaje, czy to jego matka? Duchy to, czy majaki senne? A on sam – śpi, czy znalazł się już po drugiej stronie? Duchem jest? Swoim cieniem? Niewyraźną formą…
Niesympatyczny ten główny bohater. Rozgadany, a gada przede wszystkim o sobie. Z tendencją do przesady. W masce. Manipulujący i manipulowany. Obrotnie porusza się w świecie dwuznaczności i niepewnych „form”. Brak tu jasnych wytycznych, trzeba więc być obrotnym. Symbole zatraciły wagę. Są pustym znakiem, zygzakiem w lustrze linoleum.
Łatwo się pogubić, zatracić wśród zamaskowanych ludzi, odgrywających zmienne role. Ojciec, niby opiekun, a staje się królem we własnym królestwie. Tyranem. Choć to Henry przecież w koronę ojca ubiera i królewski nadaje mu status. Matka, niby królowa, a kryje się po kątach, boi wrzasków tyrana. Molly – dziewczyna, służąca, prostytutka, uwodzicielka, narzeczona. Może święta. Może zdrajczyni. Niepoślubiona.
Roi się na scenie od broni: karabin w ręku „ojca/króla”. Rewolwer w ręku „matki/ królowej”. Broń porzucona na stole. Broń w dłoni Henry’ego – przekazana w dłoń przyjaciela, z nakazem: zabij się, Johnny! Na dowód lojalności. Na znak, że jestem coś warty. Żebym mógł być spokojny, że nie zdradziłeś. Że nie zdradzisz. Że potrafię cię poskromić. Że sam jestem swoim twórcą.
Niesympatyczny bohater, w niesympatycznym świecie. Te wszystkie karabiny i rewolwery niewiele są warte. Papierowe strachy. Gorsze niebezpieczeństwo kryje się w uważnym a nieprzyjaznym oku człowieka. Łagodnym uśmiechu Kardynała. Wulgarnym śmiechu Pijaka. Palcu wymierzonym w pierś. Ten Palec, co chce dźgnąć, przebić obronną tarczę. Posiąść cię i kontrolować. Zerwać maskę. Obnażyć. Jak staniesz bezbronny wobec drugiego człowieka? Jak się uchronisz od uśmieszków i rechotu? Może szkoda, że w tej bardzo współczesnej walce na chichoty, oskarżające palce i czujne spojrzenia, nie można odwołać się do Boga. Henry, czy potrafisz być lepszym twórcą siebie?
Trudno z tego galimatiasu zrobić dobre przedstawienie. Nie poddać się pokusie, do przerysowań i przesad. Super ambitne dramaty polskiego prowokatora-egzystencjalisty wychodzą na scenie za ładnie, za brzydko, zbyt malowniczo, pretensjonalnie. Rozmywają się w szczegółach. Staczają ku burlesce. Kusząc głębią, topią nas w nudzie. Bo Gombrowicz lubi gadać.
Biorąc się za Ślub, Zishan Ugurlu zaufała swojemu dużemu doświadczeniu. Turczynka z pochodzenia, nowojorczanka z wyboru, reżyserowała – w dużych i małych salach teatralnych – Eurypidesa, Ajschylosa, Szekspira, Tołstoja, Vaclava Havla, także Gombrowicza (Operetta). Podeszła radykalnie do tekstu Gombrowicza, w tłumaczeniu Louis Iribarne. Bieżąca inscenizacja – prezentowana teraz w La MaMa, za parę tygodni w Radomiu i w Warszawie – jest co najmniej o jedną trzecią krótsza od oryginału.
Dramat Gombrowicza bardzo dobrze na tych cięciach wyszedł. Warto by go jeszcze ciut przystrzyc, by nie osiadał w paru przeciągających się scenach. Dobrze też wypada celowa skromność dekoracji i kostiumów (Michał Dracz i Krystian Szymczak): licha maszyna do szycia, tekturowy karabinek, dziwaczna konstrukcja sugerująca drukarkę 3D, korona z papieru, papierowy welon ślubnej sukni – zabawki dla dzieci, niewinnych przebierańców. W gombrowiczowskiej nieskładności jest coś dziecinnego i młodzieńczego.
Henry’ego powinien grać młody aktor. Wprawdzie Ślub pisał czterdziestolatek z przeżyciami za sobą, lecz mocno wysadzony z siodła, z trudem składający siebie niejako od zera – jako mężczyzna i jako twórca. Gombrowicz był w 1944 r. nikim w Buenos Aires, i niczym w wielkim świecie. Na bohatera nowej sztuki wybrał młodego człowieka, któremu ledwo udało się umknąć z wojny, lub którego, jak to przedstawiał w Dzienniku i Testamencie mówiąc o swoim własnym losie, jakaś zbawcza Ręka wysupłała z ustalonych trybów i osadziła w obcym miejscu, by mógł się na nowo określić.
Dobrze sprawdza się jako Henry młodzieńczy Alex Scoloveno, który rozpracowuje rolę inteligentnie, wygrywając nuty od totalnej dezorientacji – poprzez strach, próby pojednań, pojedynki o kontrolę – do agresji i dominacji nad innymi. Dobrze też wypada Oluwaseun „Kayodè” Soyemi jako Johnny (trochę brak mi dźwięku polskiego imienia: Władzio), przyjaciel Henry’ego, jedyna postać z „krwi i kości”, a nie pigment wyobraźni Henry’ego, zlepek jego strachów, pożądań i projekcji. Soyemi potrafi zachować poczucie godności do samego końca. Zadaniem Annie Hägg w roli Molly jest być i się prezentować. Jest i prezentuje się świetnie. Ma też swój niezależny moment w świetle reflektora, śpiewaczka o atrakcyjnym głosie, przed początkiem i pod koniec spektaklu. Bill Bowers jest odpowiednio dufny jako ojciec/ król: patetyczny tatuś-hitlerek, lecz też groźny, nadęty głupiec. Niewdzięczna jest rola matki/królowej, której mało dał Gombrowicz do mówienia. Anna Podolak dzielnie sobie radzi, starając się gestem i ruchem przekazać bogactwo sprzecznych uczuć i reakcji: troskliwej mamy, przygaszonej kury domowej, posłusznej służebnej, pretensjonalnej damy. Niech ta trudna praca doda aktorom skrzydeł, indywidualnych i kolektywnych, bo dobrą robią robotę.
*
W rozmowie pod koniec życia z francuskim dziennikarzem Dominique de Roux, Gombrowicz skomponował rodzaj sprawozdania ze swoich pisarskich ambicji, omawiając powieść po powieści: Ferdydurke (1937), Trans-Atlantyk (1953), Pornografia (1960), Kosmos (1965) oraz dramat po dramacie: Iwona, księżniczka Burgunda (1939), Ślub (1948, w hiszpańskiej wersji, El casamiento; 1953, po polsku), Operetka (1966). Poszczególne części tego wywiadu (pierwotnie publikowane w paryskim miesięczniku „Kultura”, w latach 1967-1968) złożyły się w całość, rodzaj cennego manifestu-testamentu.
Mówiąc o sztuce, którą zaczął szkicować pod koniec drugiej wojny światowej, Gombrowicz podkreślił jak wysokie wyznaczył sobie progi. Nieprawdopodobnie wysokie, bo przecież pisał w chaosie zniszczeń, w zagrożeniu cywilizacyjnym na skalę światową. W skali zaś warunków osobistych – w biedzie graniczącej z nędzą, w dalekim od wszystkich Buenos Aires, gdzie się znalazł w 1939 r. bez żadnego gruntu pod nogą. Gombrowicz informował de Roux, co zamierzał w tej sztuce osiągnąć:
Wzorem był mi Faust i Hamlet, ale jako format jedynie; mnie szło o napisanie ‘wielkiego’ i ‘genialnego’ dramatu, powracałem myślą do tych dzieł, nabożnie w młodości czytanych. (…) Ślub, jak wszystkie moje utwory zwrócone przeciw formie, jest parodią formy, parodią genialnego dramatu. (…) Ukazać ludzkość w jej przejściu od Kościoła Boskiego do Kościoła Ludzkiego. (…) Jeszcze w połowie drugiego aktu nie wiedziałem o co mi chodzi. A to kulawe, jakby pijane, czy senne, czy szalone, tworzenie się mojej Missa Solemnis z napięć formy, z jej związków, kombinacji, rymów, rytmów wewnętrznych, wydawało mi się odpowiednikiem stwarzania się Historii, która też posuwa się naprzód jak pijana i senna.
Ech, Gombrowicz! Goethe i Szekspir jako aspiracje, do tego w parodii. A także missa solemnis… Z Fausta tu mało, bo dusza Henry’ego szczątkowa i nie ma jej komu zaprzedać. Mefistofeles poleciał kusić gdzieś indziej. Może tylko Molly z Gretchen spowinowacona, duchem niewinności i tęsknoty za uczuciem, choć nienazwanym. Ale z Hamleta tu dużo. Henry jest pokręcony jak Hamlet, pełen wahań, niepewny w czynach, sprawny w słowach – w spirali przesad i zaprzeczeń. Bardziej za pan brat z duchami niż z żywymi. Żywi, za jego konszachty, drogo zapłacą. Polski Hamlet, czyli bliżej mu do groteski niż tragedii. Może wymknie się potępieniu. Może ma szansą, by odzyskać duszę.
Pod koniec sztuki Henry przyznaje się do porażki: „Nie rozumiem moich własnych słów!... Nic, nic, nic, nic nie rozumiem! A kto twierdzi, że rozumie, jest skończonym kłamcą! Jestem niewinny jak dziecko…” Do echa jego słów dołącza inny głos. Molly, milcząca przez całe przedstawienie, zaczyna śpiewać. Pożądana, odrzucona dziewczyna śpiewa a capella. Śpiewa w zadumie. Tęsknie i pięknie.
Gdy piosenka milknie, sala też milczy. Dopiero po chwili rozlegają się nasze oklaski. Zishan Ugurlu i jej dzielny zespół osiągnęli rzecz niebywałą: pozwolili nam poczuć bezradność Henry’ego. Anty-ślub kończy się wspaniale: ciszą i wzruszeniem.
Alex Scoloveno (Henry) i zespół
Anna Podolak (Mother/Queen)
Zespół i oprawa wizualna Michał Dracz i Krystian Szymczak
Annie Hägg (Molly), Jackson Scott (Cardinal) & Alex Scoloveno (Henry)
Zdj. Stephen Pisano
Luis Quintero, Medea: Re-versed - adaptacja tragedii Eurypidesa Medea. Reżyseria: Nathan Winkelstein; scenografia: Emily Finckel; kostiumy: Nicole Wee; oświetlenie: Cha See; inżynieria dźwięku: Matt Otto; kierownictwo muzyczne: Mark Martin; choreografia: Tiffany Rachelle Stewart; dramaturg: Tanya Pollard. Występują: Jacob Ming-Trent (Creon/ Ageus/ Messenger), Luis Quintero (Chorus Leader/ Emcee), Stephen Michael Spencer (Jason), Sarin Monae West (Medea) oraz muzycy: Siena D’Addario (gitara), Melissa Mahoney (kontrabas) i Mark Martin (beatbox). Inscenizacja przygotowana przez Red Bull Theater (Jesse Berger, dyr. artystyczny) i Bedlam (Eric Tucker, dyr. artystyczny), we współpracy z Hudson Valley Shakespeare Festival. Premiera nowojorska 18 września, przedstawienia do 13 października, w Sheen Center Frank Shiner Theatre, 18 Bleecker St., przy Mott St., downtown Manhattan.
Witold Gombrowicz, The Marriage, w tłumaczeniu Louis Iribarne. Reżyseria: Zishan Ugurlu; scenografia i oświetlenie: Michał Dracz; kostiumy: Krystian Szymczak; inżynieria dźwięku: Sam Sellers; dramaturdzy: Aleksandra Chasin, Shari Perkins. Występują: Bill Bowerts (Father/ King), Celeste Ciulla (Drunkard/ Ambassador), Gardiner Comfort (Drunkard/ Dignitary/ Traitor/ Chancelor), Annie Hägg (Molly), Anna Podolak (Mother/ Queen), Alex Scoloveno (Henry), Jackson Scott (Drunkard/ Dignitary/ Bishop/ Cardinal) oraz Oluwaseun „Kayodè” Soyemi (Johnny). Inscenizacja przygotowana przez La MaMa Theatre i Instytut Kultury Polskiej w Nowym Jorku, we współpracy z Teatrem Powszechnym w Radomiu oraz Instytutem Adama Mickiewicza w Warszawie. Premiera nowojorska 26 września, przedstawienia do 6 października, w La MaMa, The Downstairs, 66 E. 4th St., przy Second Ave, East Village.
Obie recenzje świetne, szczególnie analiza "Medei" — przpomina słowa z wiersza Krzystofa Kamila Baczyńskiego: Nikt nie jest bez winy...
Joanna Clark